SIEĆ REGIONALNYCH OŚRODKÓW DEBATY MIĘDZYNARODOWEJ
Od grudnia 2011 r. szefem hiszpańskiego rządu jest Mariano Rajoy, który przewodniczy Partii Ludowej (Partido Popular, PP). Wszystko wskazuje na to, że jutro będzie zmuszony do ustąpienia ze stanowiska. Ma to związek z decyzją jednej z formacji, która jest członkiem koalicji rządowej o poparciu wniosku o wotum nieufności dla premiera.
Wniosek o wotum nieufności złożyła opozycyjna Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza PSOE. Głosowanie – jeśli nic się nie zmieni – ma odbyć się jutro, 1 czerwca 2018 r. Lider socjalistów, Pedro Sánchez potrzebuje co najmniej 176 głosów, by stanąć na czele nowego koalicyjnego rządu. Nacjonalistyczna Partia Basków PNV, która współtworzy obecny rząd już zapowiedziała, że może poprzeć wniosek o odwołanie M. Rajoy’a, jak i poparcie dla P. Sáncheza. To właśnie PNV posiada kluczowe pięć głosów, które decyduje o wszystkim. Swoje plany, które zmieniły oblicze hiszpańskiej polityki, członkowie baskijskiej formacji ogłosili właśnie dziś.
Jak możemy dalej przeczytać w artykule umieszczonym na stronie internetowej BBC, P. Sánchez zgłosił wniosek o konstrukcyjne wotum nieufności po tym, jak wyszedł na jaw skandal korupcyjny, w którym zamieszanych było kilkoro działaczy PP premiera M. Rajoy’a. W zeszłym tygodniu hiszpański sąd skazał na 33 lata więzienia byłego skarbnika partii.
Źródło: Premier Mariano Rajoy
, http://blogs.lse.ac.uk /politicsandpolicy/ spain- is- unlikely- to-v eto- an- ndependent- scotlands- eu- membership/, [dostęp dn. 31.05.2018]; Credit European People’s Party (CC-BY-SA-NC-ND-3.0).
Zdaniem lidera socjalistów rzeczą niewybaczalną było, że szef rządu nie wziął na siebie odium odpowiedzialności za cały skandal korupcyjny. Skazany skarbnik usłyszał wyrok w związku z oskarżeniami o przyjmowanie łapówek, pranie brudnych pieniędzy oraz przestępstwa podatkowe. Przestępstwa mają dotyczyć działalności PP za lata 1999-2005.
Skandale korupcyjne już od dłuższego czasu pogrążają tak hiszpańską prawicę/centroprawicę, jak i lewicę/centrolewicą. Wielu wyborców, w związku z tym odwraca się od dotychczasowych liderów sceny partyjnej i chętniej głosuje na politycznych debiutantów, takich jak Podemos, czy Ciudadanos, lub inne regionalne formacje.
Prawdopodobnie jedną z najsłynniejszych i najbardziej kontrowersyjnych obietnic wyborczych obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych, Donalda Trumpa była kwestia budowy muru na pograniczu meksykańsko-amerykańskim w celu ograniczeniu napływu nielegalnych imigrantów z Ameryki Łacińskiej do USA. Sprawa ta obecnie wraca.
Jak podaje agencja Reutera, podczas spotkania ze zwolennikami w Nashville prezydent Donald Trump oskarżył Meksyk, że ten nie robi nic, by ograniczyć napływ nielegalnych imigrantów do USA. Jednocześnie powtórzył swoją obietnicę dotyczącą budowy muru granicznego. Zasugerował, że koszt inwestycji winien zostać przerzucony na biedniejszego sąsiada z południa, czyli na Meksyk.
Prezydent D. Trump powiedział: „W końcu Meksyk zapłaci za mur. (…) Nie robią absolutnie nic, aby powstrzymać ludzi przed podróżowaniem przez Meksyk; z Hondurasu i innych państw… Nie robią nic, aby nam pomóc”.
Niemal natychmiast przyszła odpowiedź od meksykańskich władz, które kategorycznie odpowiedziały, że nie zapłacą. Meksykańska głowa państwa, Enrique Pena Nieto na twitterze po angielsku i hiszpańsku napisał: „Nie. Meksyk nigdy za mur nie zapłaci. Nie teraz, nigdy. Z poważaniem, Wszyscy Meksykanie”.
Jak donosi agencja Reutera, przez ponad dwie godziny trwały walki między napastnikami, a siłami bezpieczeństwa w stolicy Afganistanu, Kabulu. Celem ataku była silnie broniona siedziba ministerstwa spraw wewnętrznych. Napastnicy użyli samochodu-pułapki, broń maszynową oraz granatniki.
Tuż przed atakiem zdetonowano samochód-pułapkę, który był pozostawiony przed wejściem do gmachu ministerstwa. W wyniku chaosu po eksplozji, kilku napastników przedostało się do budynku. Rzecznik ministerstwa Najib Danish potwierdził, że co najmniej 10 osób brało udział w akcji terrorystycznej. Zginąć miał jeden policjant, a kolejnych pięciu zostało rannych.
Według wstępnych doniesień, wewnątrz kompleksu jeden z atakujących wysadził się, a inny usadowił na wieżyczce przy bramie skąd prowadził ostrzał. Ponieważ od bramy do kluczowych budynków jest rozległa przestrzeń, siły bezpieczeństwa dość szybko opanowały sytuację i nie dopuściły do zbliżenia się atakujących.
Na co komentatorzy zwracają uwagę to fakt, że pomimo obietnic władz poziom bezpieczeństwa wcale nie wzrósł. Poza tym, zauważa się wzrost liczby ataków terrorystycznych, za które żadna organizacja nie bierze odpowiedzialności.
W zeszłym miesiącu doszło do podwójnego zamachu w afgańskiej stolicy. Po pierwszej eksplozji, kiedy zebrali się policjanci i dziennikarze, doszło do drugiej. Dziewięciu przedstawicieli mediów zginęło. W sumie śmierć poniosło 26 niewinnych cywili. Do tego aktu terroru przyznało się Państwo Islamskie. Tydzień wcześniej w innych zamachach zginęło ponad 60 osób, a 100 zostało rannych. Do tych aktów przemocy nikt się nie przyznał.
Również Talibowie zaktywizowali się, co zapewne ma związek ze zbliżającymi się wyborami parlamentarnymi oraz samorządowymi, które rozpisano na 20 października. Zwłaszcza jest to widoczne od kwietnia, gdy jak co roku ruszyła kolejna wiosenna ofensywa islamskich ekstremistów.
Od ponad miesiąca przez środkowoamerykańską Nikaraguę przetaczają się protesty, które kosztowały życie ponad 70 demonstrantów. Początkowo niewielkie wiece wywołane były rządowymi planami cięć budżetowych, głównie w sferze pomocy społecznej. Niewielu spodziewało się, że przekształcą się one w rodzaj społecznego buntu.
Jak podkreśla BBC, początkowo na ulice wychodzili emeryci, których cięcia dotknęłyby najbardziej. Gniew społeczny wzbudziły doniesienia o prorządowych bojówkach, które miały przemocą rozpędzać wiece, w których uczestniczyli przeważnie osoby starsze. To skutkowało przyłączaniem się do demonstracji coraz to nowych osób. Gdy do akcji wkroczyła policja, rozmiar społecznego buntu przerósł oczekiwania i prognozy. Obecnie główną siłą napędową demonstracji są studenci.
Komentatorzy zwracają uwagę, że przemoc była stosowana przez obie strony. Wielu policjantów miało odnieść rany, lecz przypadki śmiertelne wśród protestujących doprowadziły do jeszcze większego wrzenia. Był to rodzaj przemocy samonapędzającej się – im więcej krwi na ulicach, tym więcej wściekłości wśród uczestników. Śmierć od kuli poniósł również jeden dziennikarz. Zdaniem demonstrantów władza obecnie ma zachowywać się jak niedemokratyczny reżim, na czele którego stoli prezydent Daniel Ortega.
Źródło: Prezydent Daniel Ortega,
http://blogs.lse.ac.uk /latamcaribbean/ 2017/ 04/ 27/ us- pressure- on- nicaragua- will- only- stall- diplomatic- engagement- and- harm- its- most- vulnerable groups/, [dostęp dn. 29.05.2018]; crop of Cancillería del Ecuador, CC BY-SA 2.0.
Zdjęcia, które możemy zobaczyć na stronach różnych agencji prasowych ukazują, że sami protestujący również od przemocy nie stronią. Popularne stały się domowej roboty moździerze, które miotają ładunkami zapalającymi. Ten typ broni stał się tak popularny, że zwolennicy pro prezydenckiej formacji – Sandinistowski Front Wyzwolenia Narodowego FLSN – również wykorzystują wspomniane moździerze.
Obecna sytuacja jest patowa. Opozycja oraz władza organizują demonstracje i kontrdemonstracje. Pierwsza Dama i Wiceprezydent Nikaragui w wywiadzie telewizyjnym stwierdzili, że przemoc ze strony służb porządkowych to „uzasadniona obrona przeciwko niewielkiej grupie wichrzycieli”. Natomiast prezydent zasugerował, że w szeregach antyrządowych demonstracji mieli być członkowie różnych gangów i grup przestępczych.
Obecnie nie ma żadnego pomysłu, jak uspokoić napiętą sytuację.
Jeszcze wczoraj wielu myślało, że na czele nowego rządu włoskiego będzie stał Giuseppe Conte, lecz sytuacja jest bardzo rozwojowa i zmiany następują niemal z godziny na godzinę. Sam G. Conte zrezygnował, a Włochy stanęły przed wizją politycznego chaosu.
Conte miał otrzymać od prezydenta misję utworzenia rządu, lecz kraj politycznie poszedł w rozsypkę, a główne partie, klasyfikowane jako populistyczne i eurosceptyczne, które zwyciężyły w ostatnich wyborach, mają nowego kandydata.
Wizja kolejnych wyborów staje się coraz bardziej realna. Dziś rano do prezydenta przybył były ekonomista Międzynarodowego Funduszu Walutowego, zwolennik oszczędności i budżetowej dyscypliny, Carlo Cottarelli w celu przekonania głowy państwa do projektu rządu technokratów. Taki ruch mógłby przesunąć termin następnych wyborów przynajmniej na jakiś czas.
Ta nowa odsłona polityczno-rządowego kryzysu włoskiego rozpoczęła się, gdy prezydent Sergio Mattarella uniemożliwił powołanie na ważne ministerialne stanowisko znanego eurosceptyka, Paolo Savony. Dwie główne partie polityczne: Liga Północna i Ruch Pięciu Gwiazd skrytykowały ten ruch. Pojawiło się wręcz żądanie impeachmentu prezydenta. Skutkiem tego była decyzja o wycofaniu poparcia dla misji utworzenia rządu dla nowicjusza i prawnika, G. Conte.
Jak podkreśla AFP, dwie najważniejsze partie zareagowały nerwowo, gdy prezydent S. Mattarella miał wyraźnie stwierdzić, że zaakceptuje każdego kandydata z wyjątkiem P. Savony. Wiele komentarzy podkreśla, że Savona jest znanym krytykiem wspólnej europejskiej waluty euro, którą nazywa „niemiecką klatką”, a Włochy powinny, jego zdaniem, pomyśleć o ewentualnym wyjściu ze strefy tejże waluty.
Liderzy dwóch najważniejszych obecnie formacji: Luigi Di Maio z Ruchu Pięciu Gwiazd i Matteo Salvini z Ligi Północnej uznali prezydencki sprzeciw jako przejaw wtrącania się Niemiec oraz finansowego lobby w wewnętrzne sprawy Włoch. Kryzys polityczny we Włoszech trwa.
Dnia 27 maja 2018 r. miały miejsce wybory prezydenckie w Kolumbii. Żaden z kandydatów nie przekroczył wymaganego progu 50% poparcia, by wygrać je w pierwszej turze. Stąd konieczność rozpisania drugiej tury, gdzie zmierzy się już tylko dwóch kandydatów, którzy uzyskali najlepszy wynik.
Najlepszy rezultat uzyskał konserwatywny senator Ivan Duque. Zmierzy się on podczas drugiej tury 17 czerwca 2018 r., z byłym partyzantem, kandydatem lewicy, który już zdążył zakwestionować wyniki, Gustavo Petro.
Jak podaje agencja AFP, I. Duque uzyskał nieco ponad 39% poparcia w skali kraju. Natomiast były członek Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii FARC, G. Petro około 25%. Sama kampania wyborcza pokazała, że Kolumbijczycy obecnie żyją niedawno podpisanym porozumieniem pokojowym między rządem centralnym, a FARC.
Polityczna temperatura była podgrzewana przez spory dotyczące warunków porozumienie. Wielu krytycznie odniosło się do zbyt łagodnego potraktowania rebeliantów czynnie biorących udział w wieloletniej wojnie domowej. Faktem pozostaje, że w Kolumbii rysuje się nowa linia polityczno-partyjnego podziału, który może rzutować na przyszłość kraju.
Większość komentatorów zwraca uwagę, że właśnie przeprowadzone wybory już przeszły do historii. Były to pierwsze, które odbyły się bez zagrożenia ze strony FARC i przy pełnym uczestnictwu byłych partyzantów. Co ważne, sam zwycięzca pierwszej tury walnie przyczynił się do podpisanie traktatu pokojowego, kończącego półwieczną wojnę.
Przewodniczący komisji wyborczej, Juan Carlos Galindo zwrócił uwagę na dwa elementy. Po pierwsze, cała wyborcza procedura odbyła się bez większych problemów. Po drugie, frekwencja wyniosła ponad 53%, co w Kolumbii jest wyjątkiem. Kraj od lat zmagał się z procesem rosnącej wyborczej apatii wśród obywateli.
Ustępujący prezydent Juan Manuel Santos zaznaczył, że właśnie odbyte wybory to sukces całej klasy politycznej, która doprowadziła nie tylko do podpisania porozumienia pokojowego, ale także nie torpedowała możliwości wprowadzenia w życie wszystkich zapisów umowy. Czas pokaże, czy sama umowa przetrwa próbę realizacji w warunkach demokracji.
Jak informują światowe agencje prasowe, prezydent Włoch Sergio Mattarella wezwał dziś do swego pałacu nowo mianowanego premiera-elekta Giuseppe Conte, profesora prawa o niewielkim politycznym doświadczeniu. Ruch ten miał zakończyć długotrwały polityczny kryzys po wyborach parlamentarnych. Chodzi głównie o problemy ze sformułowaniem rządu koalicyjnego oraz kontrowersyjnym kandydatem na ministra finansów.
Poprzednie spotkanie między S. Mattarellą a G. Conte miało miejsce w piątek, lecz zakończyło się nową odsłonę politycznego impasu w kreowaniu rządu. Nowy premier-elekt udał się do biura prezydenta z kandydatem na ministra finansów, którym ma zostać 81-letni ekonomista o poglądach eurosceptycznych, Paolo Savona. Głowa państwa wyraziła kategoryczny sprzeciw.
W odpowiedzi dwie głównie partie polityczne: Liga Północna i Ruch Pięciu Gwiazd, obie o mocno antyeuropejskim programie, zaszantażowały S. Mattarellę. Wydały oświadczenie, że albo prezydent uzna G. Savonę, albo rozpisze nowe wybory.
Sam G. Savona nie ukrywał, że sceptycznie odnosi się tak do strefy euro, jak i poczynaniach europejskich struktur w ramach Unii Europejskiej. Dodał, że marzy mu się Europa silna, lecz co ważniejsze, równa. Rynki europejskie zareagowały paniką na samą wiadomość o projekcie nominacji G. Savony na włoskiego ministra finansów.
Włoska gospodarka stanowi ważny element polityki wspólnej waluty euro w ramach Unii Gospodarczej i Walutowej UE. Pojawiają się też doniesienia, że kandydat na ministra finansów nie wyklucza wyjścia Włoch ze strefy euro (agencja Reutera).
Według komentatorów, obecna rozgrywka jest bardzo poważną próbą sił między prezydentem, a dwiema najsilniejszymi partiami politycznymi w parlamencie. Jednak w przypadku przedłużającego się sprzeciwu głowy państwa, perspektywa kolejnych wyborów jeszcze w tym roku kalendarzowym jest bardzo duża.
Niemal rok temu światem arabskim wstrząsnął kryzys dyplomatyczny, który wciąż kładzie się cieniem na relacje w całym regionie. Minister spraw zagranicznych Królestwa Bahrajnu, Szejk Khalid bin Ahmed al-Khalifa w wywiadzie dla gazety Alsharq Alawsat powiedział, że nie widzi obecnie żadnej szansy, by wyjść z tego dyplomatycznego impasu. Ta sytuacja powoduje negatywne implikacja dla całego regionu Zatoki Perskiej.
W czerwcu 2017 r. cztery państwa: Arabia Saudyjska, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Bahrajn i Egipt zerwały stosunki dyplomatyczne oraz połączenia lotnicze z Katarem. Jako powód podano bliskie relacje z Iranem oraz rzekome finansowanie działań różnych organizacji terrorystycznych.
Katarskie władze zaprzeczają tym oskarżeniom i podkreślają, że celem innych państw jest podważenie jej suwerenności oraz żądanie ograniczenia reform, które są wprowadzane. Po początkowych problemach związanych z zamknięciem stałych dróg handlowych (skroplony gaz ziemny jest najważniejszym towarem eksportowym) oraz wycofaniem części aktywów z banków, obecnie Katar znalazł nowych odbiorców oraz samodzielnie poradził sobie z kryzysem finansowym.
Zarówno Kuwejt, jak i Stany Zjednoczone, próbowały mediacji, lecz bezskutecznie. Oba państwa mają dobre relacje ze wszystkimi krajami uwikłanymi w tenże dyplomatyczny spór. Obawiają się, że pogłębienie sporu wśród sunnickich państw w tym regionie może doprowadzić tylko do wzmocnienia Iranu.
Minister spraw zagranicznych Bahrajnu nie omieszkał skrytykować Bahrajnu za to, że ten woli iść na skargę do „zachodnich” sojuszników, zamiast rozwiązać problemy na forum państw arabskich. Szejk miał mieć nadzieję, że przedstawiciel katarski uda się do Arabii Saudyjskiej, lecz nic takiego się nie wydarzyło.
Jak podaje agencja Reutera, żądania zwłaszcza Arabii Saudyjskiej oraz Zjednoczonych Emiratów Arabskich ZEA są najdalej idące i stąd opór Kataru, by je spełnić. Ma głównie chodzić w sumie o 13 żądań, w tym zamknięcie wpływowej stacji telewizyjnej Al Jazeera oraz ograniczenie kontaktów z Iranem.
Już od dłuższego czasu świat obserwował coraz bardziej napięte relacje na linii Stany Zjednoczone – Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna (potocznie: Korea Północna). Kiedy w końcu pojawiła się nadzieja na odprężenie i uspokojenie, napięcie znów o sobie daje znać, lecz nie wszystko stracone…
Elementem odprężenia jest dzisiejsze spotkanie przywódców dwóch koreańskich państw: Kim Dzong Una z Korei Północnej, oraz Moon Jae-ina z Republiki Korei (potocznie: Korea Południowa). Liderzy obu zwaśnionych krajów nie omieszkali podczas spotkania podkreślić, że uczynią wszystko, by doszło do osobistego spotkania Kim Dozng Una z przywódcą najpotężniejszego państwa na świecie, jakim niewątpliwie są USA, Donaldem Trumpem. W ten sposób odprężenie stałoby się faktem, pomimo obecnego napięcia.
Pewne napięcie w procesie odprężenia nastąpiło, gdy Donald Trump niespodziewanie odwołał szczyt USA-Korea Północna z udziałem obu przywódców. Miało się ono odbyć 12 czerwca 2018 r. w Singapurze. Jeszcze tego samego dnia D. Trump zasugerował, że jednak spotkanie mogłoby się odbyć.
Źródło: Kim Dzong Un,
https://www.lonelyplanet.com/ news/ 2015 /01/ 08/ kim -jong -un -orders -manure -collection -fo r-hi s-birthday/, [dostęp dn. 26.05.2018]; Image by petersnoopy / CC BY-SA 2.0.
Rzeczniczka administracja amerykańskiego prezydenta, Sarah Sanders potwierdziła, że wkrótce do Singapuru wyruszy misja dyplomatyczna, której celem będzie przygotowanie szczytu.
Spotkanie koreańskich przywódców miało miejsce dziś w miejscowości Panmundżon, w Koreańskiej Strefie Zdemilitaryzowanej. Obaj liderzy zapewnili, że wierzą w powodzenie szczytu w Singapurze, którego głównym tematem ma być denuklearyzacja półwyspu koreańskiego oraz zmniejszenie istniejącego napięcia.
W dniu wczorajszym odbyły się wybory prezydenckie w Wenezueli. Zgodnie z przewidywaniami zwyciężyła dotychczasowa głowa państwa. Wenezuela przeżywa obecnie trudne chwile w związku z kryzysem gospodarczym oraz politycznym.
Zwycięzcą wczorajszego głosowania był obecny prezydent, Nicolás Maduro. Będzie on głową państwa przez kolejne sześć lat. Opozycja od samego początku bojkotowała wybory, podkreślając niedemokratyczność całego procesu. Do urn poszło tylko 46% uprawnionych do głosowania. Media podkreślają, że znaczna część obywateli jest zniechęcona obecnym kryzysem politycznym, co zostało podsycone przez kryzys gospodarczy oraz niedobory żywności – źródło: BBC News World.
Główny kandydat opozycji, Henri Falcón od razu po zamknięciu lokali wyborczych stwierdził, że nie uzna wyników, gdyż nie doprowadzono do transparentności właśnie zakończonych wyborów. Dodał, że tylko nowe wybory, w pełni przejrzyste, zostaną zaakceptowane jako głos ludu.
Na chwilę obecną przeliczono 90% wszystkich oddanych głosów. Obecny prezydent miał zdobyć 67,7% ważnie oddanych głosów, co oznacza poparcie rzędu 5,8 miliona obywateli. Kandydat opozycyjny Henri Falcón zdobył tylko 1,8 miliona głosów (21,2%).
Źródło: Prezydent Nicolás Maduro,
http://www.americasquarterly.org/ content/ why- venezuelas- nicolas- maduro- doesnt- look- finished- quite- yet, [dostęp dn. 21.05.2018]; Eneas De Troya (Flickr) Dec. 5, 2016 CC by 2.0.
Tuż po ogłoszeniu sondażowych wyników wyborów, pod pałacem prezydenckim w Caracas zebrali się zwolennicy obecnego prezydenta. Zwycięzca N. Maduro stwierdził, że przeciwnicy go nie docenili. Natomiast H. Falcón zauważył, że część głosów miała zostać oddana pod przymusem. Jako dowód wskazał, że tuż przed wyborami miano z nadmierną skrupulatnością sprawdzać karty dopuszczające do otrzymania pożywienia. W ten sposób miano biedniejszym członkom społeczeństwa uświadamiać, że tylko głosowanie na Maduro nie spowoduje odcięcia od rządowych dostaw żywności.
Stany Zjednoczone już zapowiedziały, że nie uznają wyników wyborów. Same wybory miały odbyć się w grudniu 2018 r., lecz Zgromadzenie Konstytucyjne przeniosło je na maj. Części opozycyjnym kandydatom uniemożliwiono kandydowanie, a niektórzy uciekli z kraju ze strachu o własne życie. Na placu boju pozostał tylko Henri Falcón oraz dwóch innych mało znanych kandydatów: Javier Bertucci oraz Reinaldo Quijada.
Ogłoszono właśnie ostateczne wyniki wyborów parlamentarnych w Iraku. Samo głosowanie miało miejsce 12 maja 2018 r. Jak podaje BBC, zwyciężył w nich sojusz kierowany przez Muqtada al-Sadra, lecz on sam stanąć na czele rządu nie może, gdyż nie kandydował.
Zwycięski sojusz jest kierowany przez Muqtada al-Sadra, który był szefem szyickiej milicji. To on miał stać za dwoma powstaniami, które wybuchły przeciwko amerykańskiej okupacji po 2003 r. Co ważne, wielu komentatorów podkreśla, że ten duchowy i polityczny lider jest zadeklarowanym przeciwnikiem rosnącej pozycji Iranu, tak w Iraku, jak i w całym świecie arabskim. Nawet jeśli Muqtada al-Sadr premierem nie zostanie, bez wątpienia odegra ważną rolę w nadchodzących rozmowach koalicyjnych.
Sojusz Rewolucjonistów dla Reform (w skrócie Saairun, co znaczy Naprzód) powstał jako wspólna lista różnych ugrupowań przed tegorocznymi wyborami. W wyborach obywatele Iraku wybierali 329 członków parlamentu. Same wybory są bardzo ważne, gdyż deputowani wybierają całą egzekutywę: premiera i prezydenta. Najwięcej przedstawicieli wprowadził wspomniany sojusz (54 deputowanych), na drugim miejscu uplasował się Fatah Alliance, który uważany jest za formację proirańską (47 deputowanych). Trzecie miejsce zajął Sojusz Zwycięstwa (Victory Alliance) obecnego premiera Haidera al-Abadi’ego, który wprowadził do parlamentu 42 deputowanych.
Właśnie zakończone wybory, to pierwsze od czasu ogłoszenia pokonania Państwa Islamskiego. Obecnie na terenie Iraku wciąż stacjonuje kontyngent pięciu tysięcy żołnierzy USA. Frekwencja wyniosła zaledwie 44,5%. Kraj jest w ruinie, a na odbudowę potrzeba minimum 100 miliardów dolarów amerykańskich. Dwa miliony obywateli wciąć przebywa poza, zapewne zniszczonym domem.
Przed nami trudne rozmowy koalicyjne. Zwycięzcy będzie trudno przekonać nie tylko innych w parlamencie, ale własny Sojusz, w składzie: własna partia al-Sadra, pięć ugrupowań świeckich oraz iraccy komuniści. Kampanię oparł na hasłach antykorupcyjnych oraz zwiększaniu roli państwa w gospodarce poprzez wzrost nakładów na usługi publiczne. Negocjacje koalicyjne muszą zakończyć się w ciągu najbliższych 90 dni.
Dnia 6 maja 2018 r. miały miejsce w Libanie wybory parlamentarne, które wykazały rosnącą pozycję konserwatystów. Obecnie trwają już pierwsze przymiarki koalicyjne. Konserwatyści libańscy zapowiedzieli, że ich głównym zadaniem pozostaje częściowe rozbrojenie Hezbollahu, większa kontrola nad militarnymi działaniami tej formacji oraz walka z wszechobecną korupcją. Może to być trudne zwłaszcza, że nie mają większości parlamentarnej.
Partia o nazwie Siły Libańskie, która reprezentuje interesy libańskich maronitów, uzyskała największy zysk w liczbie zdobytych głosów w ostatnich wyborach. Lider partii Samir Geagea nie ukrywał, że liczy na większe poparcie z Zachodu zwłaszcza, że ewentualną przyszłą koalicję na pewno wesprze Saad al-Hariri, który pod koniec 2017 r. ogłosił nieuznawaną rezygnację na terenie Arabii Saudyjskiej. Geagea nie ukrywał, że widzi al-Hariri’ego na stanowisku premiera nowego rządu.
Pomimo faktu, że Siły Libańskie podwoiły liczbę deputowanych w parlamencie, potrzebna będzie koalicja, co w mocno spolaryzowanej partyjnej scenie Libanu jest niezwykle trudne, a taki rząd mocno ograniczony. Bez wątpienia trzeba będzie porozumieć się ze skrajnym ugrupowaniem Hezbollah, który ma poparcie Iranu.
Jak podaje agencja Reutera, Siły Libańskie to druga, co do znaczenia, chrześcijańska partia polityczna w Libanie. Największą pozostaje Wolny Ruch Patriotyczny, której lider Michel Aoun został w 2016 r. prezydentem Libanu. Obaj liderzy chrześcijańskich ugrupowań prezentują różne wizje polityki państwa. O ile Aoun jest za dalszym zbrojeniem Hezbollahu jako środka odstraszającego Izrael, o tyle Geageę uważa się za największego przeciwnika szyickich ugrupowań w Libanie, Syrii i Iranie.
W 128-osobowym parlamencie Wolny Ruch Patriotyczny uzyskał 29 mandatów, a Siły Libańskie 15. Ruch Amal, który reprezentuje interesy szyitów, wraz z Hezbollahem, z którym jest w wyborczej koalicji, wprowadzili 40 deputowanych, a Strumień Przyszłości al-Hariri’ego (kapitalizm, nacjonalizm) tylko 20. Jeśli chodzi o przyszłą koalicję rządową, to każdy scenariusz jest możliwy. Rozmowy już się rozpoczęły.
Lotnictwo izraelskie dokonało nalotu na bazy organizacji Hamas, która rządzi w Strefie Gazy, gdzie stłoczonych zostało kilka milionów Palestyńczyków. Miała to być odpowiedź na rakietowy ostrzał, który osiągnął terytorium Państwa Izrael.
Od 30 marca 2018 r. trwają nieprzerwane protesty Palestyńczyków w Strefie Gazy, niedaleko granicy z Izraelem. Udział w nich wzięło już kilkadziesiąt tysięcy osób. Największe protesty miały miejsce w ostatni poniedziałek 14 maja 2018 r. W tym samym czasie odbyła się uroczystość przeniesienia amerykańskiej ambasady z Tel-Awiwu do Jerozolimy.
Ta kontrowersyjna uroczystość miała związek z decyzją USA o uznaniu świętego miasta trzech religii, Jerozolimy, za stolicę Izraela. Dla Palestyńczyków Jerozolima Wschodnia to stolica ich przyszłego państwa i stąd protesty, które kosztowały już życie prawie 60 osób. Środowisko międzynarodowe ostro zaprotestowało przeciwko użyciu ostrej amunicji. Niektóre państwa żądają niezależnego śledztwa, na co nie ma zgody Tel-Awiwu i Waszyngtonu.
Według Izraela śledztwo nie jest konieczne, a ich poczynania to nic innego jak samoobrona. Poza tym, większość zabitych to mieli być członkowie Hamasu, którą Żydzi uważają za islamską organizację terrorystyczną kontrolującą Strefę Gazy.
Demonstracje miały skończyć się 15 maja, lecz przywódcy Hamasu nawołują do ich kontynuacji. Trudno powiedzieć na ile wysoka temperatura się utrzyma w kontekście zbliżającego się Ramadanu. Od początku protestów zginęło 116 Palestyńczyków, a jeden żołnierz z Izraela został ranny.
Sam nalot nastąpił tuż po tym, jak ze Strefy Gazy wystrzelono rakiety w kierunku Izraela. Nie ma doniesień o stratach osobowych po żadnej ze stron. W zbombardowanej bazie miała być produkowana broń oraz materiały wybuchowe. Organizacja Hamas potwierdziła, że jedna z baz została zniszczona.
Jak poinformowała agencja AFP, Światowa Organizacja Zdrowia WHO podała do publicznej wiadomości, że wirus Ebola wymknął się spod kontroli. Dnia 8 maja 2018 r. pojawiły się pierwsze doniesienia, że w jednej z wiosek odkryto 23 podejrzane przypadki śmiertelne tegoż wirusa. Była jednak nadzieja, że poza tym odległym obszarem w prowincji Equateur, choroba nie wymknie się spod kontroli. Najnowsze doniesienia sugerują jednak, że wirus dotarł do obszarów miejskich, gęściej zaludnionych, a tym samym nie da się ograniczyć jej śmiertelnych skutków.
Najnowsze dana dotyczą miasta Mbandaka, które jest oddalone o 150 kilometrów od Bikoro, gdzie zanotowano pierwsze przypadki zarażeń. Dyrektor generalny WHO, Tedros Adhanom Ghebreyesus zwrócił uwagę, na rozwój sytuacji i szybkość z jaką wirus przemierza odległość. Tym samym już mówi się o sytuacji kryzysowej, która wymaga radykalnych i szybkich działań. Przez odkrycie nowego źródła wirusa, bezpośrednio zagrożone jest życie od 700 tysięcy do 1,2 miliona mieszkańców miasta i okolic.
Na chwilę obecną do Mbandaki wyruszyło 30 ekspertów Światowej Organizacji Zdrowia. Potwierdzono ostatecznie 3 przypadki śmiertelne w wyniku zarażenia Ebolą, 21 podejrzanych przypadków oraz 20 prawdopodobnych – według klasyfikacji ONZ.
Choroba wywołana wirusem Ebola jest niezwykle zaraźliwa i śmiertelna. Nie ma na nią ostatecznego leku. Działania skupiają się na odizolowaniu chorych oraz kontroli populacji narażonej na styczność z chorymi. Dużym problemem jest fakt, że wirus dotarł do miasta, gdzie trudno o odizolowanie podejrzanych przypadków, a także fakt, że ten obszar Demokratycznej Republiki Konga jest niestabilny, z powodu działań różnych ugrupowań rebelianckich.
Od momentu odkrycia wirusa w 1976 r. przez belgijskich ekspertów, to 9. raz gdy epidemia wybucha w DRK (dawniej Zair). WHO potwierdziła, że najnowszy szczep to ten sam, który w 2013 r. zabił ponad 11 tysięcy osób.
Problem, który określany jest sformułowaniem „fake news”, nie jest nowy. Fałszywe informacje mające na celu zdyskredytowanie oponentów, szybko szerzące się od czasów, gdy wyborcze kampanie na dobre zadomowiły się na portalach społecznościowych – to już stały element przedwyborczych taktyk. Również w Polsce nie jest to zjawisko nam obce. Władze w Kenii, Ugandzie i Tanzanii podjęły decyzję o prawnym zwalczaniu zjawiska „fake news”. Jednakże przyjęta formuła już powoduje krytykę, zwłaszcza ze środowisk dziennikarskich.
Nowa ustawa została właśnie przyjęta w Kenii. Ustawodawcy chcieli karać tych, którzy szerzą „fałszywe informacje”. Zaproponowali, by winni byli ukarani grzywną do 50 tysięcy dolarów amerykańskich lub nawet pozbawieniem wolności do 2 lat. W ramach przyjętej ustawy „Computer Misuse and Cybercrimes law” spenalizowano również cyberprzemoc oraz nadużycia w mediach społecznościowych.
Jednakże, krytycy przyjętych nowych obwarowań prawnych w Kenii, Tanzanii i Ugandzie zaznaczają, że wiele przepisów może być z łatwością wykorzystywana przeciwko niezależnym mediom, które sporo miejsca i czasu poświęcają krytykowaniu poczynań ekipy rządzącej. Wiele organizacji dziennikarskich już zaapelowało do kenijskiego prezydenta Uhuru Kenyatty, by ten zawetował ustawę i doprowadził do usunięcia zapisów godzących w niezależność mediów i wolność słowa.
Zdaniem kenijskich władz nowe przepisy pozwolą ścigać cyberprzestępców odpowiedzialnych za takie czyny jak szerzenie pornografii dziecięcej, czy złodziei tożsamości. Jednak krytycy zaznaczają, że w ustawie są zapisy karzące za „podważanie autorytetu urzędnika”. To może skutkować ściganiem blogerów krytykujących niektórych urzędników. W Kenii blogerzy są bardzo wpływowi, a swoimi komentarzami kształtują poglądy milionów osób. Mają oni status „wojowników klawiatury”.
Rząd w Tanzanii nie poszedł tak daleko, lecz próbował wprowadzić kilka obostrzeń – Sąd Najwyższy wstrzymał publikację nowego prawa w związku z protestem części aktywistów. Przykładowo blogerzy, za przywilej publikowania w Internecie będą musieli uiścić kwotę 920 dolarów amerykańskich – koniec z anonimowością. Prezydent John Magufuli stwierdził, że chce walczyć z chorobą, która szerzona jest przez „fake news”. Jednak wielu boi się, czy przez kontrolę tego, co w sieci będzie publikowane oraz niejasność przepisów, wielu będzie karanych za zbytnią krytykę władz, a grozić może za to wysoka grzywna lub nawet rok więzienia.
Natomiast prezydent Ugandy, Yoweri Museveni zdecydował o wprowadzeniu „podatku od plotek”, lecz jego plan został powstrzymany przez ministerstwo finansów. Ugandyjski przywódca chce wprowadzenia podatku od Facebooka i innych portali społecznościowych, aby w ten sposób mieć środki na „poradzenie sobie z konsekwencjami” z właśnie wspomnianych plotek. Prezydent nie ukrywa, że chciałby mieć większą kontrolę nad mediami społecznościowymi, poprzez podatek lub utworzenie lokalnej wersji Facebooka czy innych popularnych witryn.
Jak podają światowe agencje prasowe, pod dużym znakiem zapytania pozostaje szczyt przywódców Stanów Zjednoczonych oraz Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej, zwanej potocznie Koreą Północną. Spotkanie Donalda Trumpa z Kim Dzong Unem ma odbyć się 12 czerwca 2018 r.
Ewentualne odwołanie szczytu zostało podane przez północnokoreańskie media. Amerykanie natychmiast odpowiedzieli, że pozostają gotowi do spotkania, lecz nie zamierzają zrezygnować z projektu denuklearyzacji koreańskiego półwyspu. Postawienie w tak jaskrawy sposób warunku wstępnego do dalszych rozmów nie spodobało się komunistycznemu reżimowi w Pjongjangu.
Rzeczniczka Białego Domu, Sarah Sanders już stwierdziła, że amerykański prezydent pozostaje w gotowości do ewentualnego spotkania, ale USA nie zamierzają przerwać kampanii naciskającej na Koreańczyków, by ci ostatecznie zrezygnowali z ambicji stania się nuklearną potęgą.
Formalnie Korea Północna wyraziła chęć wyzbycia się marzeń o posiadaniu broni masowego rażenia. Niedawno zaproszono nawet zagranicznych dziennikarzy do ośrodka, który był traktowany jako główne centrum badań nad bronią atomową. Tam rozmontowano część maszyn mogących służyć za linię produkcyjną tego typu broni.
Zdaniem północnokoreańskiego wiceministra spraw zagranicznych Kim Kye-gwana, sytuacja zmieniła się po serii niefortunnych wypowiedzi niektórych amerykańskich urzędników. Jako przykład podano prezydenckiego doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego, Johna Boltona.
Doradca w telewizyjnym wywiadzie powiedział, że rozważany jest tak zwany „model libijski”. Koreańczycy natomiast podkreślili, że kilka lat po rezygnacji z chęci posiadania broni atomowej, libijski dyktator został zabity przez rebeliantów, posiadających poparcie ze strony właśnie „Zachodu”. Dla Korei Północnej takie porównanie było bardzo nie na miejscu.
Jak donosi CNN, Chińska Republika Ludowa ChRL rozpoczęła właśnie nowy program "politycznej edukacji" w rolniczym regionie autonomicznym Sinciang. Programem mają być głównie objęci farmerzy narodowości Ujgurskiej (Ujgurzy), którzy są wyznania muzułmańskiego.
Zgodnie z przyjętym planem, ponad milion urzędników i członków komunistycznej partii ma zostać wysłanych do prywatnych domów w regionie Sinciang. Tak zwane "pobyty w domu" mają być obowiązkowe. W ten sposób władza chce przeciwdziałać takim negatywnym zjawiskom jak "terroryzm, separatyzm czy religijny ekstremizm".
Obywatele, u których nocować będą działacze komunistyczne mają obowiązek przekazywać informację o życiu osobistym, jak i o własnych poglądach. Poddawani są też "politycznej edukacji". Przyjęto, że taki "pobyt w domu" u rodzin objętych rządowym programem ma trwać, co najmniej tydzień w miesiącu.
W specjalnym raporcie organizacja chroniąca prawa człowieka, Human Rights Watch zanalizowała i potępiła chiński program. Uznano, że narusza on prawa człowieka oraz wolności osobiste jedenastomilionowej społeczności chińskich mniejszości narodowych i etnicznych. Za najbardziej kontrowersyjne uznano obowiązek przyjmowania w domu ideologicznych instruktorów. Ten przejaw przymusowej asymilacji uznano za przykład pogwałcenia praw kulturowych.
Sam program istnieje już od 2014 r., lecz ponad 110 tysięcy wyselekcjonowanych urzędników osiągnęło poziom miliona statystycznie zindoktrynować obywateli, dopiero po dwóch latach. Stąd decyzja o przyspieszeniu całego programu.
Urzędnicy to w większości przedstawiciele ludu Han, którzy w Chinach dominują. Mieli oni uczyć mandaryńskiego, hymnu oraz pilnować cotygodniowego rytuału podnoszenia flagi. Dla Ujgurów takie działania były obowiązkowe. Wielu z nich zostało umieszczonych w specjalnych obozach koedukacyjnych.
Region Sinciang nie jest gęsto zaludniony, ale bardzo duży i bogaty w złoża. Ujgurowie i inne muzułmańskie tureckojęzyczne mniejszości są przez Pekin oskarżane o separatyzm.
Kiedy Stany Zjednoczone podjęły decyzję o uznaniu Jerozolimy za stolicę Izraela i przeniesieniu tam swojej ambasady, od początku było wiadomo, że spowoduje to niezadowolenie Palestyńczyków. Właśnie dziś miała miejsce oficjalna uroczystość inaugurująca działalność nowej placówki dyplomatycznej USA. Palestyńczycy ze Strefy Gazy masowo protestowali przy granicy. Doszło do krwawych starć z izraelskim wojskiem.
Dzisiejszy dzień zapisze się jako jeden z najkrwawszych od 2014 r., w najnowszych dziejach konfliktu bliskowschodniego. Według doniesień agencji Reutera, która powołuje się na palestyńskie ministerstwo zdrowia, tylko dziś zginęło 55 Palestyńczyków, a 2 700 zostało rannych. Większość ofiar to protestujący z ranami postrzałowymi. Wielu poszkodowanych zatruło się użytym gazem łzawiącym. Demonstranci masowo zebrali się przy płocie granicznym, palili opony i obrzucali izraelskie wojsko kamieniami oraz strzelali z proc.
Według władz Izraela – premiera Benjamina Netanyahu – działania wojska nie były przesadzone, gdyż ograniczyły się tylko do obrony granic własnej ojczyzny. Co oczywiste, izraelscy przywódcy uzyskali poparcie ze strony USA, które oskarżyły rządzący w Strefie Gazy, Hamas o eskalację konfliktu. Francja i Wielka Brytania w sposób dość powściągliwy odniosły się do dzisiejszego rozlewu krwi. Ma to zapewne związek z krytykowaną w Europie decyzją o porzuceniu umowy nuklearnej z Iranem przez amerykańskiego prezydenta, Donalda Trumpa. Istnieje na Starym Kontynencie obawa, że zbyt wielka krytyka obecnej administracji może doprowadzić do zamrożenia już chłodnych relacji. Natomiast Turcja uznała dzisiejsze ofiary za przykład izraelskiej masakry.
Problem z Jerozolimą jest taki, że zarówno Izrael oraz Palestyna uważają to święte miasto trzech religii za swoją stolicę. Dla Palestyńczyków Wschodnia Jerozolima ma być stolicą ich przyszłego państwa. Jednakże od 2014 r. rozmowy pokojowe są zamrożone. Od wojny z 1967 r. całe miasto jest w rękach izraelskich, które uznało całość za swoją stolicę.
Doszło dziś do największych od 2005 r. zamachów terrorystycznych w Indonezji. Na celowniku znalazły się trzy kościoły. Co ważne, jedna rodzina miał stać za dzisiejszymi aktami przemocy. Matka i dwie córki wysadziły się w jednym z miejsc kultu (młodsza córka miała 9 lat), zaś ojciec i dwóch synów zaatakowały dwa inne obiekty.
Jak do tej pory wiadomym jest, że śmierć poniosło 13 osób, a kilkadziesiąt zostało rannych. Do wszystkiego przyznało się już Państwo Islamskie. Do zdarzenia doszło w drugim co do wielkości mieście Indonezji, Surabaya.
Jak podał szef policji Tito Karnavian, cała rodzina mogła spędzić pewien czas w Syrii, gdzie była pod opieką niesławnego Państwa Islamskiego. Według wstępnych hipotez mogła należeć i być inspirowana przez liderów Jemaah Ansharut Daulah (JAD), która jest jedną z komórek fundamentalistycznej organizacji Dżama'a Islamijja. To dowodzik jak wielką siłę ma sieć powiązanych z sobą formacji, które przysięgły wierność Państwu Islamskiemu.
Jak podaje BBC, ojciec rodziny miał udać się autem na teren Centrum Kościoła Zielonoświątkowego i tam wysadzić ładunki. Synowie – szesnastolatek i osiemnastolatek – na motocyklach udali się do katolickiego kościoła Santa Maria i tam się wysadzić. Natomiast matka i dwie córki (9 i 12 lat), zdetonowały przypięte do ciała bomby na terenie Indonezyjskiego Kościoła Chrześcijańskiego (Diponegoro Indonesian Christian Church). Według władz udaremniono inne ataki na miejsca kultu.
Prezydent Joko Widodo już był na miejscu ataków, które nazwał barbarzyńskimi. Nakazał służbom zintensyfikowanie działań w celu ukrócenia działalności fundamentalistom islamskim.
Komentatorzy zwracają uwagę, że w ostatnim czasie coraz bardziej aktywne w działaniach terrorystycznych stają się kobiety. Jednak wykorzystanie tak młodych dzieci jest pewnym novum, co może sugerować zmianę taktyki.
Kiedy w lutym 2018 r. funkcję prezydenta Republiki Południowej Afryki RPA obejmował Cyril Ramaphosa, jedną z jego obietnic była walka z korupcją. Zapewne nie spodziewał się, że tak szybko będzie musiał słowa przekształcić w konkretne czyny.
Władze tego południowoafrykańskiego państwa podjęły właśnie decyzję o wprowadzeniu rządów bezpośrednich w prowincji Północnozachodniej (North West province). Ma to związek ze skandalem korupcyjnym, którym ogarnięte zostały najwyższe władze tej jednostki administracyjne. Na ulice wyszli zdesperowani i bardzo zdenerwowani mieszkańcy. Pojawiły się żądania , by premier lokalnego rządu podał się do dymisji.
Prezydent państwa Cyril Ramaphosa, w związku z niepokojami, które nie dało się opanować, w poprzednim miesiącu musiał skrócić swoją obecność podczas szczytu państw członkowskich w Londynie organizacji Commonwealth.
Premier prowincji Północnozachodnie, Supra Mahumapelo stwierdził, że nie ugnie się żądaniom i nie poda do dymisji. Obecnie przebywa formalnie na urlopie. Na co dziennikarze zwracają szczególną uwagę to fakt, że szef regionalnego rządu jest uważany za politycznego sojusznika byłego prezydenta Jacoba Zumy. Oskarżenia dotyczą nie tylko czynów korupcyjnych, ale także nielegalnego wykorzystania funduszy publicznych.
Cała prowincja obecnie przeżywa trudności. Zaznacza się, że władze lokalne mają duże problemy, by świadczyć podstawowe usługi dla mieszkańców. Służba zdrowia ma być obecnie na poziomie zagrażającym upadłości. Prezydent państwa zdecydował o wysłaniu lekarzy wojskowych, by mieszkańcy prowincji nie zostali bez opieki.
Jest to pierwszy przypadek, by rząd centralny w RPA przejął kompetencje organów prowincjonalnych.
Co najmniej 19 osób zginęło na skutek starć zbrojnych między siłami zbrojnymi Republiki Związku Mjanmy, a grupą zbrojną reprezentującą interesy jednej z grup etnicznych (De'ang/Palaung). Do zdarzeń doszło w stanie Szan na wschodzie kraju. Już światowe agencje medialne zaznaczają, że mamy do czynienia z najostrzejszymi starciami zbrojnymi na pograniczu Mjanmy.
Jak podaje agencja AFP, niektóre organizacje chroniące prawa człowieka zwracają uwagę, że od stycznia 2018 r. rośnie przemoc na pograniczu Mjanmy z Chińską Republiką Ludową ChRL, lecz większość światowej opinii skupia się na kryzysie uchodźczym i migracji olbrzymiej grupy członków wspólnoty etnicznej o nazwie Rohingya. Te wydarzenia działy i dzieją się głownie na zachodzie kraju.
Siły zbrojne w Mjanmie oskarżane są o przeprowadzanie specjalnej operacji przeciwko etnicznej mniejszości w stanie Rakhine (Arakan). Już piszę się o czystce etnicznej przeciwko właśnie Rohingya.
Dzisiejsze starcia zbrojne miały miejsce między wojskiem rządu centralnego, a Narodową Armią Wyzwolenia Ta'ang. Jest to jedna z wielu powstańczych grup, która żąda większej autonomii dla obszarów zamieszkujących przez daną wspólnotę etniczną. Narodowa Armia Wyzwolenia Ta'ang stanowi zbrojne ramię Frontu Wyzwolenia Państwa Palaung (Palaung State Liberation Front). Oblicza się, że w tej Armii może być około 1 500 członków.
Armia Mjanmy potwierdziła, że śmierć poniosło 19 osób, a kolejne 24 odniosło poważne rany. Rzecznik Narodowej Armii Wyzwolenia Ta'ang, major Mai Aik Kyaw poinformował, że dzisiejsze ataki stanowią element większej ofensywy. Aktywność niewątpliwie jest związana z kryzysem w stanie Rakhine/Arakan. W stanie Kaczin trwa zbrojne powstanie zorganizowane przez Armię Niepodległości Kaczin (Kachin Independence Army) – około 10 000 żołnierzy. Obie formacje są w bliskich relacjach.
Republika Związku Mjanmy – dawniej Birma – od uzyskania niepodległości w 1948 r. ma duże problemy z różnymi mniejszościami etnicznymi. Nawet jedna trzecia obywateli może przynależeć do różnych wspólnot, które dążą do jakiejś autonomii. Na czele rządu stoi obecnie Aung San Suu Kyi, która obiecała porozumieć się z różnymi formacjami, lecz pomimo pewnych sukcesów, wciąż trwają walki. Problemem jest to, że wojsko ma potężny wpływ na politykę i nie jest generałom na rękę stracenie wpływów, a konflikty je gwarantują.
Źródło: Podział administracyjny Mjanmy,
http://www.newworldencyclopedia.org/ entry /File: Subdivisionsmyanmar. png, [dostęp dn. 12.05.2018]; CC BY SA 3.0.
Kataloński parlament ma wkrótce wybrać nowego przywódcę. Nie byłoby to ważne wydarzenie – wybór regionalnego lidera nie jest interesujące zazwyczaj dla opinii publicznej z innych państw – gdyby nie fakt, że od dłuższego czasu obserwujemy kryzys polityczny w Hiszpanii związany z dążeniem części Katalończyków do uzyskania niepodległości przez region.
Formalnie chodzi o funkcję premiera regionalnego rządu. Katalonia stanowi jedną z wspólnot autonomicznych systemu administracyjnego Królestwa Hiszpanii.
Jak podaje AFP, przebywający na emigracji lider katalońskich separatystów wyznaczył swego następcę, który miałby objąć stanowisko premiera. Ze względu na fakt, że Carles Puigdemont walnie przyczynił się do zorganizowania na początku października 2017 r. nieuznawanego referendum niepodległościowego, co zapoczątkowało kryzys w Hiszpanii, musi on unikać własnej ojczyzny, gdyż hiszpańskie władze wydały nakaz aresztowania. Przebywa on obecnie na terenie Niemiec, lecz i tam musi stawiać czoło nakazowi ekstradycji wydanemu przez Madryt. Ponieważ Carles Puigdemont miałby duże problemy, by ubiegać się o stanowisko premiera Katalonii, wyznaczył on Quima Torrę na swego następcę oraz głównego kandydata na ten urząd. Co ważne, obaj są zdania, że Katalonia winna mieć status niezależnego i niepodległego państwa.
Podczas przemówienia w parlamencie katalońskim, Quim Torra zaznaczył, że wciąż uznaje referendum z 1 października 2017 r. za wiążące i cel, w postaci utworzenia republiki, jest aktualny. Dodał również, że dla niego Carles Puigdemont pozostaje prezydentem Katalonii. Skrytykował "niedopuszczalną ciszę" ze strony europejskich instytucji w związku z niepodległościowymi aspiracjami Katalończyków. Torra dodał jednak, że w każdej chwili jest w stanie rozpocząć rozmowy z hiszpańskim rządem centralnym.
Premier Hiszpanii Mariano Rajoy stwierdził w oświadczeniu, że krytycznie odnosi się do słów Torry, lecz zamierza oceniać działania, a nie publiczne wypowiedzi. Dodał, że już raz artykuł 155 konstytucji hiszpańskiej został użyty – wprowadzenie rządów bezpośrednich z Madrytu – i w razie konieczności może zostać wykorzystany ponownie. Jak możemy zauważyć, sytuacja w Katalonii jeszcze jest daleka od stabilizacji.
Dziś na premiera Malezji zaprzysiężony został liczący 92 lata, Mahathir Mohamad. Jest on siódmą z kolei osobą piastującą to stanowisko od momentu uzyskania przez Malezję niepodległości z rąk Wielkiej Brytanii. W ostatnich wyborach nowy premier uzyskał miażdżące zwycięstwo. Pokonał on koalicję, która była u steru władzy od ponad sześciu dekad.
Uroczystość zaprzysiężenia nowego szefa rządu była transmitowana przez państwową telewizję. Nowy premier złożył przysięgę w obecności malajskiego władcy, Muhammada V Farisa Petry. Mahathir Mohamad był ubrany w tradycyjny strój malajski baju melayu oraz sarong, a także na głowie miał islamską czapkę. Jest on najstarszym obecnie wybranym szefem rządu na świecie.
Dziś zaprzysiężony Mahathir Mohamad już był szefem rządu w latach 1981-2003. Wygrał on ostatnie wybory tworząc nieformalną koalicję czterech formacji. Pokonał rządzącą nieprzerwanie od 61 lat: Barisan Nasional BN. W 222 osobowym parlamencie koalicja Mohamada zdobyła 121 mandatów.
Wielu komentatorów zwraca jednak uwagę, że ta jakościowa zmiana – nowe partie przejmą ster rządów – może zostać chociażby przez zagranicznych inwestorów odebrana negatywnie.
Źródło: Mahathir Mohamad,
https://www.aseantoday.com/ 2016/ 09/ can- the- king- help- mahathir- remove- prime- minister- razak/, [dostęp dn. 10.05.2018]; Photo: Firdaus Latif/CC BY 2.0.
Światowe agencje prasowe już ostrzegają, że właśnie dziś doszło do największej potyczki między siłami zbrojnymi Izraela i Iranu, które zostały zaangażowane w syryjską wojnę domową. Władze w Tel-Awiwie już zakomunikowały, że po tym jak Irańczycy wystrzelili rakiety w kierunku izraelskiego terytorium, doszło do zmasowanego kontrnatarcia. Miano zniszczyć prawie całą irańską infrastrukturę zainstalowaną w Syrii.
Jak podaje agencja Reutera, dzisiejsze izraelskie naloty są największe od rozpoczęcia syryjskiej wojny domowej. Ten tylko z nazwy konflikt wewnętrzny absorbuje siły wielu państw. Rebelia przeciwko reżimowi Bashara al-Assada wybuchła w 2011 r. Po stronie władz w Damaszku wypowiedziały się już Rosja, Iran oraz szyickie bojówki z różnych państw.
Dzisiejsze ataki z całą pewnością skutkowały ofiarami śmiertelnymi. Według Syryjczyków zginąć miały 3 osoby a dwie kolejne zostały ranne. Natomiast organizacje pozarządowe obserwujące sytuację w Syrii podają, że co najmniej 23 wojskowych różnej narodowości poległo. Stany Zjednoczone, co oczywiste, potępiły rakietowe ataki Iranu i poparły izraelskie prawo do obrony. Natomiast Tel-Awiw obiecał usunąć Irańczyków z Syrii.
Sytuacja międzynarodowa w ostatnim czasie uległa zaostrzeniu. Najpierw prezydent USA, Donald Trump zakomunikował o zerwaniu porozumienia nuklearnego, a teraz Izrael przeprowadził zmasowane ataki lotnicze. Istnieje obawa, że może dojść do niekontrolowanego regionalnego konfliktu, który zdestabilizuje sytuację jeszcze bardziej.
Wielu komentatorów zwraca uwagę, że tak duża presja militarna na Iran może doprowadzić do sytuacji, gdy do głosu w Teheranie mogą dojść "twardogłowi". Obecnie rządzący obóz umiarkowanie nastawionych polityków traci grunt i społeczne poparcie.
Prezydent Włoch, Sergio Mattarella wezwał partie polityczne, które po wyborach z marca 2018 r. wprowadziły deputowanych do parlamentu, by porozumiały się w kwestii utworzenia koalicyjnego rządu. Ten nowy gabinet włoska głowa państwa nazwała "neutralnym". Według prezydenta jedyną alternatywą dla takiego rządu byłyby kolejne przedterminowe wybory, które pogrążyłyby kraj w chaosie.
Co ciekawe, dwie najsilniejsze partie polityczne po wyborach z 4 marca 2018 r. nie ukrywają, że perspektywa kolejnego wysłania obywateli do urn wcale nie jest im straszna. Zarówno skrajnie prawicowa Liga Północna pod kierunkiem Matteo Salviniego oraz antyimigrancki Ruch Pięciu Gwiazd kierowany przez Luigi Di Maio, sugerują zdolność do podjęcia kolejnego wyborczego wysiłku już w lipcu 2018 r.
Od wyborów z 4 marca 2018 r. Włochy pogrążyły się w politycznym chaosie związanym z niemożnością utworzenia stabilnego większościowego rządu. Ruch Pięciu Gwiazd stanowi obecnie najliczniejszą siłę we włoskim parlamencie jako pojedyncza partia, lecz więcej miejsc posiada koalicja prawicowych formacji na czele z antyimigrancką Ligą Północną – efekt skomplikowanego włoskiego systemu wyborczego.
Wszystkie razem nie mają jednak stabilnej większości parlamentarnej i potrzebują do tego jeszcze jednego partnera. Sam prezydent stwierdził dziś, że po trzeciej rundzie koalicyjnych konsultacji raczej nie ma szans na większościowy gabinet. Ta sytuacja martwi resztę Europy, gdyż Włochy stanowią ważny element gospodarczej siły strefy euro.
Prezydent S. Mattarella w specjalnym telewizyjnym orędziu wezwał wszystkie strony politycznego konfliktu, by poparły jego pomysł "neutralnej administracji", która uchwaliłaby budżet na 2019 r. i przygotowała grunt pod wiosenne wybory w przyszłym roku. W przeciwnym wypadku problemy polityczne kraju łatwo przerodziłyby się w bardziej dotkliwy kryzys gospodarczy.
Liderzy Ligi Północnej oraz Ruchu Pięciu Gwiazd już skrytykowali chęć utworzenia przez prezydenta gabinetu technokratów, a razem mają dość siły, by odrzucić w parlamencie jakikolwiek projekt "neutralnego rządu".
Nie ma jeszcze terminu wyborów, lecz już kampania przedwyborcza ruszyła w Zimbabwe. Zgodnie z ustawą zasadniczą, wybory prezydenckie i parlamentarne muszą odbyć się przed 21 sierpnia 2018 r. W tymże afrykańskim państwie byłyby to pierwsze wybory po zamachu z listopada 2017 r., który to usunął z politycznej sceny jednego z najbardziej wyrazistych polityków w tym państwie, byłego już prezydenta Roberta Gabriela Mugabego.
Właśnie dziś, rządzący nieprzerwanie od uzyskania przez Zimbabwe niepodległości w 1980 r., Afrykański Narodowy Związek Zimbabwe – Front Patriotyczny ZANU-PF zainaugurował kampanię przedwyborczą. Oficjalna uroczystość odbyła się w stolicy kraju, Harare z udziałem kilku tysięcy zwolenników. Lider formacji, do listopada 2017 r. wiceprezydent państwa, a po zamachu pełniący obowiązki głowy kraju (jego dymisja stała się iskrą do obalenia R. G. Mugabego), Emmerson Mnangagwa obiecał, że po wyborze na szefa państwa poczyni starania, by Zimbabwe powróciło do międzynarodowej społeczności, skończy z korupcją, a także stworzy nowe miejsca pracy.
Wielu komentatorów zwraca uwagę, że będą to pierwsze wybory E. Mnangagwy. Poprzednik, R. G. Mugabe był na tyle charyzmatyczną postacią, że swoimi wystąpieniami porywał tłumy, co dawało ZANU-PF pewne zwycięstwo. Najbliższe wybory to prawdziwy test dla Mnangagwy. Musi nie tylko zdecydowanie wygrać, ale co ważniejsze, wyjść z cienia poprzednika. Koncentrowanie się na sprawach gospodarczych ma mu w tym pomóc.
Nieoficjalnie mówi się też o zmianach w samej partii. Kluczowi sprzymierzeńcy E. Mnangagwy, którzy wypromowali go w trakcie listopadowego zamachu, obecnie są zastępowani politycznymi nowicjuszami – chodzi o miejsca na partyjnych listach w zbliżających się wyborach parlamentarnych. Przewodnicząca partii Oppah Muchinguri nie będzie reprezentowała Nyanga, a zastąpi ją Joyce Bukuta Hamandishe. Pojawiają się sugestie, że partia chce zerwać z niektórymi kluczowymi postaciami, które przez lata stały za obalonym Robertem Gabielem Mugabem.
Jedno z najpotężniejszych państw na świecie, Stany Zjednoczone podjęły właśnie ważną decyzję odnośnie morskiej strategii. W związku z coraz agresywniejszymi działaniami Federacji Rosyjskiej, odtworzona ma zostać legendarna Druga Flota.
Admirał John Richardson, Szef Departamentu Marynarki Wojennej w amerykańskiej administracji potwierdził, że po siedmiu latach ponownie utworzona zostanie Druga Flota, która ma operować na wschodnim wybrzeżu USA oraz na Północnym Atlantyku. Co ważne, Admirał odnosząc się opublikowanej na początku 2018 r. Strategii Obrony Narodowej stwierdził: wyraźnie widać, że era wielkiej konkurencji i rywalizacji wraca (BBC News World).
Już podjęto decyzję, że bazą operacyjną odtworzonej Drugiej Floty ponownie będzie Norfolk w stanie Wirginia. Według większości komentatorów, do głównych zadań będzie zapewne należało obserwowanie poczynań dwóch ważnych graczy na arenie międzynarodowej: Federacji Rosyjskiej oraz Chińskiej Republiki Ludowej.
W specjalnym oświadczeniu zakomunikowano, że środowisko międzynarodowe staje się coraz bardziej złożone, tym samym o sojuszników coraz trudniej. Również zagrożenia nie są tak oczywiste jak kiedyś i stąd taka troska o bezpieczeństwo w tym regionie. Wydaje się, że na naszych oczach jesteśmy świadkami reorientacji amerykańskiej strategii morskiej. Wyraźnie uznano, że zagrożenie ze strony tylko Rosji jest na tyle duże, że coraz częściej na europejskich wodach będziemy widzieć okręty z flagą USA.
Od pewnego czasu eksperci z NATO sugerowali konieczność zmiany obecnej taktyki. Mamy teraz do czynienia z największą od zakończenia Zimnej Wojny aktywnością rosyjskiej floty nawodnej i podwodnej. Zwłaszcza jest to widoczne na takich akwenach wodnych jak: Morze Bałtyckie, Ocean Arktyczny i północna część Oceanu Atlantyckiego. Stąd zmiana strategii.
W ostatnim czasie symbolem chłodniejszych relacji na linii Rosja – NATO, stało się poparcie Moskwy udzielone przywódcy syryjskiego reżimu w Damaszku, Basharowi al-Assadowi oraz sprawa otrucia podwójnego szpiega Siergieja Skripala i jego córki, na terytorium brytyjskiego miasta: Salisbury. Tak chłodnych relacji jeszcze nie było.
Podczas szczytu szefów rządów zorganizowanym w rwandyjskiej stolicy Kigali, przez biznesmana i miliardera Mo Ibrahima, prezydent Rwandy Paul Kagame stwierdził, że sytuacja w Demokratycznej Republice Konga ma negatywny wpływ na cały region.
Jego zdaniem, skoro kryzys w DRK ma negatywny wpływ na aż dziewięciu sąsiadów (wszystkich), to państwa sąsiadująca zyskują w ten sposób prawo do zainteresowania się i wpływania na kongijski kraj, w celu rozwiązania trudnej sytuacji.
Rwandyjski przywódca dodał, że kryzys w DRK doprowadził do sytuacji, gdy cały region Afryki Środkowej jest w niekorzystnej obecnie sytuacji, tak gospodarczej jak i humanitarnej. Władze w Kinszasie powinny określić jakiej pomocy otrzymują oraz kiedy winna ona być udzielona.
Od półtora roku Demokratyczna Republiki Konga jest w permanentnym kryzysie politycznym. Zgodnie z ustawą zasadniczą, prezydent DRK Joseph Kabila powinien odejść z zajmowanego stanowiska w grudniu 2016 r. Wtedy to kończyła się jego druga kadencja. Jednakże tego nie uczynił argumentując, że nie ma wiarygodnego spisu wyborców z prawem do oddania głosu. Poza tym, polityczna sytuacja w kraju ma być niepewna i nie ma gwarancji, że proces wyborczy będzie w pełni wiarygodny.
Wciąż dochodzą doniesienia, że w niektórych częściach państwa, zwłaszcza na wschodzie, dochodzi do starć między siłami wiernymi rządowi centralnemu, a różnymi formacjami rebelianckimi. To doprowadzić miało do katastrofalnej sytuacji humanitarnej. Wielu Kongijczyków w obawie o swoje zdrowie i życie zaczęło uciekać z obszarów ogarniętych konfliktem wewnętrznym. Zwłaszcza migracyjnym kryzysem ogarnięte zostały takie państwa jak Angola i Zambia.
Według wstępnych zapowiedzi, najbliższe wybory w DRK maja odbyć się w grudniu 2018 r. Jednak sytuacja staje się coraz bardziej zagmatwana. Już premier Bruno Tshibala oraz minister informacji Lambert Mende sugerowali, że ustawa zasadnicza jest niedoskonała i należałoby ją zignorować w obecnej trudnej chwili. Co oczywiste, opozycja cyklicznie organizuje antyrządowe protesty, które są rozpędzane przez siły porządkowe. Kryzysu końca nie widać.
Ministerstwo obrony Federacji Rosyjskiej w specjalnym oświadczeniu potwierdziło, że podczas startu myśliwca Su-30SM doszło do katastrofy. Samolot krótko po starcie rozbił się, a dwaj piloci mieli zginąć na miejscu. Myśliwiec startował z rosyjskiej bazy lotniczej położonej w ogarniętej wojną domową Syrii, gdzie Kreml wspiera reżim Bashara al-Assada.
W specjalnym oświadczeniu możemy przeczytać, że samolot startował z bazy Hmeimim. Piloci mieli do końca walczyć o utrzymanie myśliwca w powietrzu, lecz ostatecznie jednostka rozbiła się na wodach Morza Śródziemnego.
Zdaniem rosyjskiego ministerstwa obrony nie doszło do ostrzelania Su-30SM. Według wstępnych raportów, prawdopodobną przyczyną katastrofy mógł być ptak, który przypadkowo wpadł do silnika i doprowadził do utraty siły nośnej.
Zgodnie ze statystykami, od początku rosyjskiego zaangażowania w syryjską wojnę domową, liczba poległych żołnierzy wzrosła do 86. Poprzednia katastrofa miała miejsce w marcu 2018 r., kiedy to na tym samym lotnisku rozbił się samolot transportowy zabijając 39 osób.
Co ciekawe, jak podkreśla francuska agencja AFP, rosyjscy obywatele mają być na bieżącą informowani, że żołnierze służą w Syrii jako płatni najemnicy, a przez to straty w ludziach wpisane są w tenże zawód.
Źródło: Syria w politycznej grze USA i Rosji;
obok mapy od lewej Donald Trump i Władimir Putin, http://www.cbs7.com/ content/ news/ US-to- hit- Russia- with- new- sanctions- for- aiding- Syrias- Assad- 479849403.html, [dostęp dn. 03.05.2018];
Photo: The White House - Cutout Photo: The Kremlin / CC BY-SA 4.0.
Do ważnego wydarzenia w politycznej historii niepodległej Republiki Gabońskiej zapewne trzeba będzie dopisać wczorajszy wyrok Sądu Konstytucyjnego. W związku z niedopełnieniem konstytucyjnego terminu rozpisania wyborów parlamentarnych, sędziowie wydali odezwę skierowaną bezpośrednie do premiera, by ten podał się do dymisji oraz rozwiązał niższą izbę ciała ustawodawczego w tym afrykańskim państwie.
Wybory w Gabonie już dawno temu powinny się odbyć. Dwukrotnie były przesuwane i zgodnie z ustawą zasadniczą, obywatele uprawnieni do głosowania powinni wybrać swoich przedstawicieli nie później niż 30 kwietnia 2018 r. Tak się jednak nie stało. Pani prezes składu sędziowskiego wydającego decyzję, Madeleine Mborantsuo stwierdziła, że rząd w tych warunkach nie wypełnił powierzonych mu zadań.
Już po ogłoszeniu decyzji przez Sąd Konstytucyjny, premier Franck Emmanuel Issoze-Ngondet stwierdził tylko, że rząd ma obowiązek zastosować się do wyroku, a nie go komentować, czym zamknął dalszą dyskusję z dziennikarzami. Następnie ustąpił ze stanowiska.
Skład sędziowski podjął dodatkowe decyzje odnośnie funkcjonowania rządu tymczasowego. Po dymisji obecnego premiera, prezydent Ali Bongo Ondimba ma wyznaczyć nowych ministrów, którzy będą odpowiedzialni tylko przed nim. Natomiast obowiązki niższej izby parlamentu zostaną przekazane izbie wyższej, czyli Senatowi. Termin wyborów nie został jeszcze ustalony.
Źródło: Prezydent Gabonu Ali Bongo Ondimba,
https://pl.wikipedia.org/ wiki / Plik: Ali_ Bongo_ Ondimba.png, [dostęp dn. 02.05.2018]; CC BY-SA 4.0.
W 2016 r. zdecydowane zwycięstwo w wyborach prezydenckich uzyskał Ali Bongo Ondimba. Opozycja od razu oskarżyła go o wyborcze fałszerstwa. Sytuację polityczną pogorszyła styczniowa zmiana konstytucji, która zniosła ograniczenia w ilości kadencji na stanowisku głowy państwa.
Światowe agencje prasowe dużo dziś miejsca poświęcają sytuacji politycznej w Armenii, która staje się coraz bardziej niestabilna. Większość zwraca uwagę, na dzisiejsze wezwanie lidera opozycji do obywatelskiego nieposłuszeństwa. Ma to związek z uniemożliwieniem mu przez partię rządzącą objęcia fotela szefa rządu.
Przed kilkudziesięciotysięcznym tłumem w stolicy kraju Erywaniu, lider opozycji Nikol Pashinyan wezwał do przeprowadzenia protestów mających na celu sparaliżowanie państwa. Strajki i blokady mają rozpocząć się jutro po 8 rano.
Coraz widoczniejszy jest wewnętrzny spór polityczny, który podnosi temperaturę w samym społeczeństwie. Elity rządzące czynią starania, by nie stracić kontroli nad władzą. Nie widzą rosnące niezadowolenie obywatelskie. Coraz więcej obywateli zaczyna skupiać wokół siebie wspomniany Nikol Pashinyan.
Po wielu dniach protestów, w zeszłym tygodniu niespodziewanie ustąpił ze stanowiska premiera kraju, były prezydent Serż Sarkisjan. Armenia to państwo, które uzyskało niepodległość w wyniku rozpadu Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich ZSRR. Pomimo tych okoliczności, to kaukaskie państwo pozostaje w ścisłych relacjach z Federacją Rosyjską, która utrzymuje swoje bazy wojskowe w tym kraju. Poza tym, od końca lat dziewięćdziesiątych XX w. ta sama grupa permanentnie utrzymuje się przy władzy.
Po ustąpienia przez S. Sarkisjana, lider opozycji N. Pashinyan został przedstawiony jaki jedyny kandydat. Jednak konserwatywna Partia Republikańska Armenii ma większość w parlamencie i nie poparła kandydata.
Kryzys polityczny w Armenii rozpoczął się, kiedy prezydent S. Sarkisjan nie mogąc ubiegać się o reelekcję, zdecydował przejąć ster rządów jako premier. To nie spodobało się części opozycji i obywatelom. Rozpoczęły się protesty.
Rządzący obawiają się, że obecne rozruchy mogą doprowadzić do ukraińskiej "Pomarańczowej Rewolucji" z 2004 r. oraz odejście z rządu osób dążących do zbliżenia relacji z Moskwą. Ewentualny kurs prozachodni mógłby ochłodzić relacje z potężnym sąsiadem, co zdaniem rządzących obecnie elity osłabi samo państwo.
Jak podaje agencja Reutera, samorządna Republika Chińska położona na Tajwanie poinformowała światową opinię publiczną o obawach związanych z dyplomatyczną ofensywą komunistycznej Chińskiej Republiki Ludowej. Zdaniem tych pierwszych, władze w Pekinie czynią starania, oraz naciskają na inne państwa świata, by dyplomatycznie Tajwan był odizolowany. Elementem tej taktyki ma być finansowy zastrzyk, jaki właśnie miał miejsce w odniesieniu do państwa o nazwie: Republika Dominikańska.
Według Republiki Chińskiej, państwo to poniosło właśnie dyplomatyczną porażkę. Republika Dominikańska uznała, że to Chińska Republika Ludowa ma być pełnoprawnym przedstawicielem narodu chińskiego. Taka deklaracja padła po tym, jak karaibskie państwo otrzymało propozycję uzyskania finansowego pakietu opiewającego na niebagatelną kwotę 3,1 miliarda dolarów amerykańskich – część w formie inwestycji bezpośrednich, a część jako pożyczka na korzystnych warunkach.
Komunistyczne Chiny kontynentalne w specjalnym oświadczeniu zaprzeczyły, by obecne porozumienie finansowe obwarowane było jakimiś wstępnymi warunkami. Pekin nie od dziś podnosi, że wyspa Tajwan to tylko zbuntowana prowincja i odmawia jej prawa do prowadzenia samorządnej polityki. Natomiast Republika Chińska ma coraz większe problemy z międzynarodowym uznaniem. Obecnie tylko 19 państw potwierdza istnienie tegoż kraju – w większości są to biedne podmioty z Ameryki Łacińskiej bądź Pacyfiku.
Oba kraje mające w nazwie Chiny, przez lata prowadziły dyplomatyczne działania przyciągania sojuszników w oparciu o propozycje korzystnych kredytów bądź inwestycji. Jednak ostatnio to Pekin zalicza większe sukcesy. W 2017 r. Panama przestała wspierać Tajwan i wybrała komunistyczne Chiny. Część dziennikarzy podkreśla zbliżenie zdań między Stolicą Apostolską a Chińską Republiką Ludową w kwestii biskupich nominacji.