SIEĆ REGIONALNYCH OŚRODKÓW DEBATY MIĘDZYNARODOWEJ
Szefowa brytyjskiego rządu nie ma lekko. Obejmowała urząd, kiedy Wielką Brytanią wstrząsały konsekwencje referendum, w którym większość uprawnionych do głosowania opowiedziała się za opuszczeniem Unii Europejskiej. Jednak wynegocjowanie porozumienia poświęconego relacjom Londynu z Brukselą już po tzw.: Brexicie, to był dopiero początek całej serii problemów Theresy May.
Jak podaje agencja Reutersa, doszło dziś do porozumienia między Wielką Brytanią, a Hiszpanią odnośnie statusu Gibraltaru, po opuszczeniu przez Brytyjczyków unijnych struktur. Było to ważne i wykonane w ostatniej chwili. W innym przypadku sam los umowy „brexitowej”, jak i jutrzejszy szczyt unijny, byłby niepewny.
Finalizowanie rozmów nad Brexitem to obecnie największa bolączka rządu Theresy May. Przez długi czas negocjacje utknęły w miejscu, w związku z niejasnym statusem Irlandii Północnej. Jednak obecny kryzys związany jest z Gibraltarem. Premier Hiszpanii, Pedro Sanchez zagroził nawet wetem przed kolejnym szczytem, na którym May miała finalizować właśnie rozmowy „brexitowe”, podczas spotkania z szefem Komisji Europejskiej, Jean-Claudem Junckerem oraz przewodniczącym Rady Europejskiej, Donaldem Tuskiem. Zarówno Wielka Brytania, jak i UE, musiały dać Hiszpanii pisemnych gwarancji, by ta nie skorzystała z prawa weta.
Sanchez w wywiadzie dla mediów stwierdził, że Hiszpania otrzymała wystarczające gwarancje, by rozwiązać konflikt, który kładł się cieniem na relacjach Madrytu z Londynem przez ponad 300 lat. Głównym celem dla Wielkiej Brytanii było takie rozwiązanie sporu, by przyszły traktat handlowy między EU-UK nie odnosił się do terytorium Gibraltaru. Tym samym, pomimo Brexitu, terytorium Gibraltaru pozostaje wewnątrz systemu wolnorynkowego UE. Jutro 27 przywódców państw członkowskich Unii ma zatwierdzić tenże status wykluczenia.
Dla Hiszpanii taka sytuacja wydaje się bardzo korzystna. Madryt liczy na to, że po zatwierdzeniu Brexitu, wyjątkowy status Gibraltaru posłuży jako dyplomatyczny pretekst, by Unia stanęła po stronie Madrytu. Hiszpanie od lat walczą o odzyskanie „Skały”, gdzie znajduje się potężna baza brytyjskiej marynarki wojennej oraz mieszka 30 tysięcy osób. W tle jednak jest polityczny test dla Sancheza w postaci wyborów do władz regionalnych Andaluzji.
Jutro, podczas spotkania 27 liderów państw członkowskich UE i Theresy May, mają zostać przedstawione dwa dokumenty. Pierwszy określi warunki wystąpienia Wielkiej Brytanii z UE, co ma nastąpić 29 marca 2019 r. Drugi natomiast ma zagwarantować bardzo bliskie gospodarcze relacje, poprzez zachowanie status quo w kluczowych dziedzinach na okres od dwóch do czterech lat. Wydaje się jednak, że dla May szykują się kolejne bitwy: w jej własnej Partii Konserwatywnej i parlamencie, co jeszcze sukcesu nie gwarantuje.
Przewodniczący Donald Tusk przed jutrzejszym szczytem napisałem do wszystkich unijnych przywódców, że został znaleziony najlepszy kompromis.
Nawet jeśli UE zaakceptuje umowę, problemy pojawiają się w Londynie. Mniejszościowy rząd May jest pod presją. Były minister spraw zagranicznych Boris Johnson już wezwał do renegocjacji, zaś mniejsze formacje polityczne dość krytycznie odnoszą się do warunków umowy. Głosowanie w Izbie Gmin może zakończyć się odrzuceniem umowy i klęską obecnego brytyjskiego rządu.
Wizja Brexitu bez umowy jest wciąż realna.
Co raz niebezpieczniej robi się w Pakistanie w ostatnim czasie. Z jednej strony, mniejszość szyicka często była celem ataków przez sunnickich ekstremistów. Z drugiej strony, wielu nie podoba się coraz silniejsza obecność chińska w regionie.
Jak podaje BBC, co najmniej cztery osoby zostały zamordowane przez napastników, którzy rozpoczęli ostrzał niewinnych cywili. Jest wiadomym, że terrorystów było co najmniej trzech – tylu policja miała zastrzelić na miejscu. Do zdarzenia doszło w portowym mieście Karaczi, niedaleko chińskiego konsulatu. Za cel wzięto cywili poruszających się po ekskluzywnym rejonie zwanym Clifton.
W tym samym czasie doszło też zamachu bombowego w dystrykcie Orakzai, zamieszkaną przez szyitów. Zamachowiec-samobójca na motorze wjechał w tłum i zdetonował ładunek wybuchowy. Zginęło, co najmniej, 25 osób. Oficjalnie do ataku przyznali się pakistańscy separatyści, którzy sprzeciwiają się chińskim inwestycjom na zachodzie Pakistanu.
Według doniesień medialnych, trzech napastników w Karaczi próbowało wejść do chińskiego konsulatu, lecz zostali na bramce zatrzymani. Na miejscu wywiązała się walka i dwóch policjantów broniących wejścia poniosło śmierć. Świadkowie podają, że słyszeli eksplozję, lecz nie ma obecnie pewnych źródeł tego faktu. Władze Chińskiej Republiki Ludowej ChRL podały, że nikt z pracowników konsulatu nie ucierpiał i wszyscy są bezpieczni. Pekin już zaapelował o zwiększenie ochrony swoich placówek, jak i inwestycji. Chińskie władze wyraziły ubolewanie w związku ze śmiercią pakistańskich policjantów.
Do ataków przyznała się separatystyczna grupa o nazwie: Armia Wyzwolenia Beludżystanu. W specjalnym oświadczeniu możemy przeczytać, że zdaniem separatystów zarówno Chińczycy, jak i pakistańskie siły, są „ciemiężycielami”. Wraz ze wzrostem liczby chińskich inwestycji w Pakistanie, stały się one równocześnie celem ekstremalnych ugrupowań, lecz dzisiejszy akt terroru należy do największych spośród do tej pory zorganizowanych.
Dla Chin Beludżystan staje się kluczowym projektem inwestycyjnym. Pekin inwestuje olbrzymie kwoty w ramach projektu Chińsko-Pakistańskiego Korytarza Gospodarczego CPEC. Celem jest infrastrukturalne połączenie chińskiej prowincji Xinjiang z pakistańskim portem w Gwadar – jest to element inicjatywy: „Jeden pas, jedna droga”.
Z jednej strony Beludżystan to część Pakistanu, który posiada bogate złoża gazu, węgla, miedzi i złota. Z drugiej strony, pozostaje najbiedniejszym regionem. Dlatego wielu mieszkańców oskarża władze w Islamabadzie o traktowanie ich jak obywateli drugiej kategorii.
Dzisiejszy akt terroru może poważnie naruszyć regionalną równowagę, wielu zastanawia się nad konsekwencjami. Faktem jednak jest, że Chiny olbrzymie pieniądze zainwestowały w tenże obszar, co może skutkować brakiem poważniejszych reakcji polityczno-gospodarczych.
Źródło: Chińsko-Pakistański Korytarz Gospodarczy CPEC, https://commons.wikimedia.org/wiki/File:China_Pakistan_Economic_Corridor.jpg, [dostęp dn. 23.11.2018]; This file is licensed under the Creative Commons Attribution-Share Alike 4.0 International license.
Konflikt wewnętrzny w Etiopii ma charakter niewątpliwie etniczny. Bez względu na przyczyny, cierpią jednak niewinni cywili, a tych z dnia na dzień jest coraz więcej. Władze Federalnej Demokratycznej Republiki Etiopii na chwilę obecną nie radzą sobie z problemem.
Struktura etniczna w Etiopii jest skomplikowana. W kraju o powierzchni ponad 1,1 mln km kw. żyje około 95 milionów mieszkańców. Dwie wspólnoty etniczne są najliczniejsze: Oromowie oraz Amharowie, lecz do znaczących mniejszości możemy zaliczyć Somalijczyków, Tigrajczyków, Sidama, Wolaita czy Gurage. Nie wspominając o wielu innych wspólnotach zamieszkujących tenże afrykański kraj. W tak zróżnicowanym państwie nietrudno o etniczne niesnaski, które mogą szybko przerodzić się w konflikt podszyty etniczną przemocą.
Według danych niezależnej organizacji humanitarnej Norwegian Refugee Council NRC tylko od czerwca 2018 r. schronienie w specjalnych obozach dla uchodźców znalazło około 200 tysięcy obywateli Etiopii. Jest to pokłosie etnicznego konfliktu, który rozlał się na pogranicze dwóch regionów: Somalii i Oromii. Większość uciekinierów pochodzi z drugiego regionu.
Będący na miejscu członkowie organizacji NRC zwracają uwagę, że potrzebujących stale przybywa, lecz osób oraz instytucji niosących pomoc już nie. Stąd apel o reakcję i przyjście z pomocą, która w wielu przypadkach jest już za późna. Zdaniem norweskiej organizacji liczbę wszystkich osób zmuszonych do opuszczenia domów na skutek ciągnącego się konfliktu można spokojnie szacować na 700 tysięcy.
Obecnie w areszcie przebywa były gubernator regionu Somalia, Abdi Mohamed Omar, którego zmuszono w sierpniu do dymisji. Jest on oskarżany o podsycanie etnicznych animozji oraz kierowanie bezpośrednio jednej z paramilitarnych formacji. Miał on rzekomo przez 13 lat rządów wielokrotnie łamać prawa człowieka na obszarze przez niego samego zarządzanym. Omar odrzuca oskarżenia i uważa się za niewinnego.
Interpol (International Criminal Police Organization) to międzynarodowa organizacja policji, która wspiera działania krajowych organów ścigania. Swoją siedzibę ma w Lyon, we Francji. Na tegorocznym zjeździe przedstawicieli członków w Dubaju wybrano nowego prezydenta organizacji. Nie byłoby to może, aż tak interesujące, gdyby nie fakt, że przegrał faworyt wystawiony przez Federację Rosyjską – a tutaj już się kłania polityka.
Nowym prezydentem Interpolu został pochodzący z Korei Południowej, Kim Jong-yang. Wielkim przegranym zaś został rosyjski kandydat, Aleksander Prokopczuk. Głównym powodem jego przegranej uważa się zarzut nadużywania międzynarodowego nakazu aresztowania. Wielu obawiało się, że jako szef Interpolu będzie nadużywał stanowiska do ścigania chociażby krytyków władzy Władimira Putina. Gospodarze Kremla niemal natychmiast zarzucili, że ich kandydat stał się ofiarą kampanii mającej za cel zdyskredytowanie Prokopczuka, co utożsamiano z atakiem na Federację Rosyjską.
Co ważne, wybór nowego prezydenta odbywa się w cieniu skandalu. Dotychczasowy prezydent pochodzący z Chińskiej Republiki Ludowej ChRL, Meng Hongwei zniknął. Pekin jedynie potwierdził, że został rzekomo zatrzymany pod zarzutem przyjmowania łapówek, lecz pojawiają się sugestie, że nikt do końca nie wie, gdzie on przebywa. Meng Hongwei został wybrany w 2016 r. na czteroletnią kadencję. Po jego zniknięciu, tymczasowo Interpolowi szefował Jong-yang, który teraz dokończy kadencję Hongweia.
Prokopczuk był krytykowany za swoje poczynania, gdy szefował moskiewskim biurem Interpolu. Miał wtedy nadużywać „czerwony system powiadomień”, czyli instytucję międzynarodowych nakazów aresztowania. Dość często dotyczyły one osób, które nie wahały się krytykować politykę prezydenta Rosji. Ewentualne przyznanie Rosji tak prestiżowego stanowiska, zdaniem wielu członków Interpolu tylko wzmocniło dotychczasowe sposoby działania rosyjskich służb. Najbardziej protestowała Litwa, która groziła wręcz wystąpieniem z Interpolu, gdyby Prokopczuka wybrano na prezydenta.
Stany Zjednoczone podjęły decyzję o zmniejszeniu zaangażowania w konflikty toczące się na kontynencie afrykańskim. Oficjalnie chcą skupić się na przeciwdziałaniu zagrożenia ze strony Rosji i komunistycznych Chin. Jednak wycofanie z Afryki to prosta droga do politycznego i ekonomicznego oddania tegoż kontynentu właśnie w ręce Moskwy i Pekinu.
Amerykański Departament Obrony podał, że około 700 żołnierzy jednostek antyterrorystycznych zostanie wycofanych do domu lub rozmieszczonych w bardziej interesujących obszarach na kuli ziemskiej. Obecnie ponad 7 200 personelu sił zbrojnych USA wspomaga rządy 10 afrykańskich państw, w tym w tak niestabilnych jak Nigeria i Libia. Pentagon podał, że bieżącym celem jest przekształcenie wsparcia taktycznego w pomoc typu doradztwo, czy wymiana informacji.
Amerykanie zapewnili jednak, że w przypadku takich państw jak Somalia, czy Dżibuti, pomoc pozostanie na niezmienionym poziomie. Nieoficjalnie, według Reutera, redukcja ma zostać rozciągnięta na trzy lata i objąć głównie Kenię, Kamerun i Mali. By zatrzeć negatywny efekt, rzeczniczka Pentagonu, Candice Tresch zapowiedziała, że wycofanie jest tymczasowe, a w długookresowym planie jest takie wyrównanie sił, by dalej pozostać konkurencją wobec innych potęg na afrykańskim kontynencie obecnych.
Od pewnego czasu pojawiają się sugestie, że amerykańska administracja pracuje nad nową obronną strategią. Rozsianie wojsk na świecie w celu zapanowania nad kolejnymi rebeliami miało zdaniem obecnych władz obniżyć poziom obronności samego państwa. Obecnie Waszyngton chce się skupić na niwelowaniu zagrożenia ze strony Federacji Rosyjskiej i Chińskiej Republiki Ludowej. Mowa jest o nowej erze „konkurencji Wielkich Mocarstw”.
Według szacunkowych danych nawet 300 tysięcy Francuzów mogło wyjść na ulicę, by zaprotestować przeciwko szybko rosnącym cenom paliw. Ze względu na noszone kamizelki protestujących określa się mianem „żółtych kamizelek”. W wyniku starć ze służbami porządkowymi rannych zostało ponad 400 osób.
Niespodziewanie protesty wybuchły w dniu wczorajszym. Rozlały się one na cały kraj i przeciągły do dnia dzisiejszego. Tylko wczoraj, według władz, na ulicach demonstrowało 288 tysięcy niezadowolonych obywateli. Około 300 osób zostało przesłuchanych w związku z niepokojami ulicznymi, a 157 zostało aresztowanych.
Na terenie całej Franci „żółte kamizelki” organizowały blokady drogowe. Wielu z nich zaczęło rzucać hasła skierowane przeciwko francuskiej głowie państwa, Emmanuelowi Macronowi. Oskarża się go o to, że nie prowadzi dialogu z obywatelami. On sam nie wydał jeszcze komentarza, ale sytuacja skutkowała już widocznymi stratami w sondażach poparcia.
Macron jednak odniósł się do samych podwyżek. Argumentował, że wzrost cen jest bardzo potrzebny, by przyspieszyć proces uniezależniania od paliw kopalnych, na co potrzeba jednak konkretnych funduszy. Francuski rząd obiecał wprowadzenie mechanizmów wspomagających najbiedniejszych. Istnieją jednak duże obawy, że wzrost paliw przełoży się na ceny energii i transportu, co nie zostanie w żaden sposób zrekompensowane rządowym programem.
Badania opinii publicznej są jednak nieubłagalne. Blisko 75% respondentów, którzy odpowiadali na pytania Instytutu Elabe, popiera „żółte kamizelki”, a 70% żąda wycofania samych podwyżek paliw.
Według francuskiego ministerstwa spraw wewnętrznych w ponad 2 000 miejscach „żółte kamizelki” wyszły na ulice. W większości wszystko przebiegało spokojnie. Gdzieniegdzie zdenerwowani kierowcy próbowali przebić się przez drogową blokadę. W jednym z miejsc przestraszony kierowca ruszył w kierunku blokady, co skutkowało śmiercią jednej demonstrantek. Kierowcę oskarżono o zabójstwo i zwolniono za kaucją.
Noc też była niespokojna. Zdaniem francuskich władz miało dochodzić do bójek między protestującymi, a w kilku miejscach zanotowano alkoholowe libacje. Dziś blokowano jeszcze 150 miejsc.
Spór palestyńsko-izraelski ciągnie się już tak długo, że można przestać korzystać z metod liczbowych na określenie jego długości, a obecnie częściej stosuje się system pokoleniowy. Całe pokolenia zostały skrzywdzone tym niekończącym się konfliktem. Wydaje się, że części polityków już nie zależy na jego pokojowym rozstrzygnięciu.
W ciągu ostatnich dwóch dni mieliśmy do czynienia z kolejnym przesileniem w bliskowschodnim konflikcie. Z terytorium Strefy Gazy, którą kontrolują członkowie organizacji Hamas, wystrzelono około 460 rakiet, które spadły na obszar Izrael. W odpowiedzi żydowskie władze zbombardowały 160 celów palestyńskich. Oficjalnie śmierć poniosło osiem osób.
Mediacji podjął się Egipt, który naciskał obie strony na wstrzymanie ognia. Zarówno Palestyńczycy, jak i Izrael, zgodziły się na ten ruch pod warunkiem, że druga strona zaniecha dalszych zaczepnych działań. Jak się można było spodziewać, takie rozwiązanie nie wszystkim przypadło do gustu.
Jak podaje BBC, minister obrony Izraela, Avigdor Lieberman, podał się do dymisji. Uznał, że wstrzymanie działań militarnych to ruch „poddający się terrorowi”. Wyraził się krytycznie wobec działań zmierzających do nawiązania relacji i długotrwałego zawieszenia broni w stosunku do organizacji Hamas. Lieberman wywodzi się z nacjonalistycznej partii Yisrael Beiteinu, czyli Nasz Dom Izrael.
Wstrzymanie ognia weszło w życie w dniu dzisiejszym. Szkoły i inne miejsca użyteczności publicznej działały dziś bez większych problemów. Izraelskie wojsko podało tylko, że aresztowało Palestyńczyka, która miał zamiar rzucać granaty w pobliżu spornej granicy.
Również na pograniczu protestowali oburzeni obywatele Izraela, którzy w ten sposób wyrażali gniew wynikający z nieudolności władz. Premier Benjamin Netanyahu stwierdził tylko lakonicznie, że zawieszenie broni jest dobrym rozwiązaniem, a opinia publiczna nie zawsze musi znać szczegóły, gdyż w ten sposób motywy poznaje także wróg.
Lider grupy Hamas, Ismail Haniya stwierdził, że zawieszenie broni to ich zwycięstwo i powstrzymanie agresywnych działań Izraela. Walki wybuchły po tym, jak ujawniono trzy dni temu fakt nielegalnej operacji wojskowej, zorganizowanej przez żydowskich żołnierzy w Strefie Gazy.
Już od pewnego czasu pojawiały się w mediach informacje, że szefowa brytyjskiego rządu zamierza przedstawić plan ostatecznego porozumienia z Unią Europejską odnośnie warunków wyjścia Wielkiej Brytanii z unijnych struktur, co spowodowałoby przyspieszenie przeciągających się rozmów. Jednak Theresa May napotyka opór ze strony brytyjskiego parlamentu. Coraz częściej pisze się, że jej plan może nie zyskać odpowiedniego poparcia ze strony legislatywy, a Londyn będzie musiał radzić sobie z sytuacją „Brexitu bez umowy”.
Mniej niż pięć miesięcy zostało do ostatecznego wynegocjowania umowy regulującej relacje między Londynem a Brukselą. Jest to konieczne w nowej sytuacji. Brytyjczycy w referendum powszechnym zdecydowali się na opuszczenie struktur unijnych. Zgodnie z Traktatem o Unii Europejskiej od momentu zakomunikowania o chęci opuszczenia UE należy wynegocjować warunki współpracy w nowej sytuacji. Prawodawcy okres negocjowania obliczyli na dwa lata, czyli w tym konkretnym przypadku do 29 marca 2019 r.
Jednak są kwestie, które poważnie utrudniają rozmowy negocjacyjne. Jedną z nich jest granica brytyjsko-irlandzka. Obecnie czynione są starania, by przynajmniej ten problem został rozwiązany do momentu wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej.
Źródło: Premier Wielkiej Brytanii Theresa May,
https://www.business-reporter.co.uk/ 2016/ 09/ 05 /theresa may- vows- bold- action- build- economy -works- everybody/ #gsc. tab=0, [dostęp dn. 12.11.2018]; Foreign and Commonwealth Office (CC BY 2.0). Cropped.
Kompromisowa propozycja Theresy May jednak nie zyskała poparcia. Przeciwko zapisom są tak zwolennicy radykalnego wystąpienia, jak i jak najbliższych relacji. May musi uporać się z opozycją wyrosłą również w jej własnej partii i rządzie. Minister edukacji Justine Greening zapytana o szansę przegłosowania propozycji May przez parlament wyraziła raczej pesymistyczną wizję. Rynki też reagują nerwowo, funt w ostatnim czasie notuje tylko straty w stosunku chociażby do dolara. Według komentatorów szansa na zawarcie porozumienia w pozostałym czasie, to teraz tylko 25%.
May ma nie lada zadanie przed sobą. Musi wynegocjować porozumienie, by handel między piątą gospodarką świata, a 27 członkami jednoczącej się Europy odbywał się bez większych problemów. Jednak w Wielkiej Brytanii rośnie opozycja przeciwko niej. Z jednej strony, zwolennicy Brexitu oskarżają ją o zdradę referendum, gdyż poszukuje drogi na utrzymanie bliskich relacji. Natomiast z drugiej strony, politycy proeuropejscy uważają, że May jest zbyt antyeuropejska, co tylko ich zdaniem szkodzi brytyjskim interesom.
W afgańskiej stolicy, Kabulu doszło do samobójczego ataku terrorystycznego. Zamachowiec, wysadził się w pobliżu policyjnego punktu kontrolnego. Jeszcze żadna organizacja terrorystyczna nie przyznała się to tego aktu przemocy.
Rzecznik ministerstwa spraw wewnętrznych Najib Danish potwierdził, że zamachowiec zdetonował materiały wybuchowe umieszczone w kamizelce, którą miał założoną na własnym ciele. Do ataku doszło w pobliżu policyjnego punktu kontrolnego. Tuż obok znajdowała się szkoła, a niedaleko budynki rządowe: ministerstwo finansów, ministerstwo sprawiedliwości i pałac prezydencki. W wyniku wybuchu na miejscu śmierć poniosło sześć osób, w tym policjanci. Poza tym, dziesięć osób musiało zostać przewiezionych do szpitala. Wśród rannych są niewinni cywili, matki dzieci uczęszczających do pobliskiej szkoły.
Co ważne, zaledwie pół godziny wcześniej zakończyła się demonstracja Afgańczyków zebranych około kilkudziesięciu metrów od miejsca eksplozji. Mieszkańcy protestowali przeciwko nieudolności władz w walce z Talibami. Tylko w ostatni weekend afgańskie władze potwierdziły duże straty osobowe w walce z talibańskimi ekstremistami w prowincjach Ghazni i Herat. Wojna domowa w Afganistanie trwa.
Wirus Ebola ponownie zbiera spore żniwo w Demokratycznej Republice Konga DRK. Tym razem sytuacja jest dużo poważniejsza. Jak podało kongijskie ministerstwo zdrowia, obecna sytuacja jest najgorsza w historii. Wirus Ebola co jakiś czas powraca do tego afrykańskiego państwa, lecz tym razem jest on silniejszy od dostępnych medykamentów.
Minister zdrowia Oly Ilunga zakomunikował, że na 319 potwierdzonych przypadków, aż 198 chorych zmarło. Najnowszy wybuch epidemii ma miejsce od sierpnia 2018 r., na wschodzie kraju. Do tej pory zaszczepiono około 25 tysięcy osób. Blisko połowa ofiar pochodzi z miasta Beni, które liczy 800 tysięcy mieszkańców i jest położone w regionie Północne Kiwu.
Demokratyczna Republika Konga od lat destabilizowana jest przez konflikty wewnętrzne i ruchy secesjonistyczne. Niestabilność wewnętrzna i przypadki ataków chociażby na członków służby zdrowia nie sprzyjała do tej pory zagwarantowaniu dobrej opieki medycznej mieszkańcom. To skutkowało też niemożnością pełnego zapanowania nad powracającą epidemią Eboli, a także kilku innych zaraźnych chorób.
Pierwszy przypadek zarażenia wirusem Ebola miał miejsce w 1976 r. w DRK, które wtedy nazywało się Zairem. Szybkość rozprzestrzeniania i nierozwiązany problem z wyleczeniem do dziś budzi obawy o ewentualną pandemię. Choroba wywołana przez wirus początkowo nie doczekała się w pełni uznawanej nazwy. Obecnie określa się ją mianem gorączki krwotocznej Ebola. Początkowo objawy podobne są do grypy, a śmiertelność jest bardzo wysoka. Podstawowy sposób leczenia to odizolowanie chorych, by ci nie mogli zarazić innych.
Po tygodniach spekulacji, rzecznik prezydenta Gabonu w końcu przemówił. Jeszcze niedawno sugerowano, że prezydent Ali Bongo został hospitalizowany w Arabii Saudyjskiej z powodu przemęczenia. Ostatecznie Ike Ngouoni potwierdził, że stan głowy państwa jest bardzo ciężki.
Prezydent Ali Bongo, który ma obecnie 59 lat, w październiku 2018 r. został hospitalizowany w Arabii Saudyjskiej. Zdaniem jego rzecznika, ma odzyskiwać fizyczne siły, w miarę możliwości. Jednak spekulacje nie ustają i mówi się, że szef gabońskiego państwa przeszedł poważny udar mózgu. Ngouoni potwierdził jedynie, że doszło do „krwawienia”.
Właściwie: Ali-Ben Bongo Ondimba, pełni urząd głowy państwa od 2009 r. Jest on synem byłego prezydenta, który nazywał się El Hadj Omar Bongo Ondimba. Tenże rządził Gabonem w latach 1967-2009 i był drugim wybranym przywódcą kraju, po Léonie M’ba.
W 2016 r. miały miejsce ostatnie wybory prezydenckie, które wygrał Ali Bongo, lecz nie obyło się bez skandalu. Zdaniem lidera opozycji Jeana Pinga, miało dojść do oszustwa na masową skalę oraz aktów przemocy skierowanych przeciwko członkom formacji politycznych nie należących do obozu władzy.
Jak podkreśla BBC, gdy jedna z lokalnych gazet zasugerowała, że kraj działa na „autopilocie”, a premier powinien objąć funkcję szefa państwa, to władze zdecydowały się na zamknięcie tegoż tytułu.
Źródło: Prezydent Ali Bongo,
https://pl.wikipedia.org/ wiki/ Plik:Ali_ Bongo_ Ondimba.png, [dostęp dn. 11.11.2018]; Ten plik udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 4.0 Międzynarodowe.
Stosunki chińsko-amerykańskie są dość trudne i wiadomo o tym od dawna. Ma to związek ze sprzecznymi interesami obu państw. Dla Waszyngtonu nie do przyjęcia jest chińska polityka militaryzacji spornego obszaru Morza Południowochińskiego, zaś Pekinowi zależy, by Amerykanie nie wysyłali żadnych swoich okrętów w pobliże spornych wysp, do których pretensje roszczą amerykańscy sojusznicy w regionie. Obecnie to główna oś sporu dyplomatycznego.
Do oficjalnego spotkania amerykańskich i chińskich dyplomatów doszło w Waszyngtonie. Obie strony podkreślały na konferencji prasowej różnice, które oczywiście psują bilateralne relacje. Do głównych należą: kwestie handlowe i ostatnio nakładane cło, swoboda żeglugi na Pacyfiku i na azjatyckich morzach, kwestia Tajwanu czy prześladowanie muzułmańskiej mniejszości w Xinjiang.
Dwóch przedstawicieli chińskiego rządu podkreślało, że utrzymywanie obecnych napiętych relacji handlowych spowoduje krzywdę tak dla Chińskiej Republiki Ludowej, jak i dla Stanów Zjednoczonych. Zaapelowali o dalszy dialog, który umożliwi rozwiązanie wszystkich spornych kwestii.
Celem dzisiejszych rozmów było takie złagodzenie sytuacji, by przed końcem listopada doszło do czegoś, co można by określić mianem „odwilży”. Właśnie pod koniec bieżącego miesiąca ma dojść do poważnego spotkania prezydenta USA, Donalda Trumpa z przywódcą Chin, Xi Jinping w Argentynie, podczas szczytu G20.
Na wspólnej konferencji prasowej szef amerykańskiej dyplomacji, Mike Pompeo stwierdził, że Ameryka nie prowadzi w stosunku do Chin polityki „zimnej wojny”, czy też „powstrzymania”. Dodał, że muszą być czynione wysiłki, by unormować relacje między obu zainteresowanymi państwami.
W spotkaniu, obok Pompeo, udział wziął amerykański sekretarz obrony Jim Mattis, a ze strony chińskiej: członek Biura Politycznego Komunistycznej Partii Chin, Yang Jiechi oraz minister obrony Wei Fenghe. Co roku dyplomaci USA i Chin spotykają się, by omówić najważniejsze kwestie. W tym roku powinno to być w Pekinie, lecz planowane spotkanie na październik zostało odwołane z powodu narastającego kryzysu w relacjach bilateralnych.
Doszło dziś do bardzo ważnego spotkania liderów dwóch światowych potęg: Prezydenta Stanów Zjednoczonych, Donalda Trumpa oraz przywódcy Francji, Emmanuela Macrona. Obaj, po spotkaniu przyznali, że obecna sytuacja międzynarodowa jest na tyle niepewna, że należy od członków Paktu Północnoatlantyckiego NATO wymagać zwiększonych wydatków na obronność sojuszu. Słowa te padły po tym jak na portalu Twitter, amerykański lider dość niewybrednie skomentował francuską propozycję utworzenia europejskiej armii, za cel podając konieczności ochrony przed działaniami niektórych światowych potęg, w tym USA.
Do spotkania Trumpa z Macronem doszło w Pałacu Elizejskim. Wielu komentatorów podkreśla, że to spotkanie było niezwykle istotne, gdyż miało na celu zatrzeć złe wrażenie po ostatnim dyplomatycznym zgrzycie. Zaledwie kilka dni temu Macron zapowiedział, że Paryż będzie namawiał europejskich partnerów do stworzenia wspólnej armii UE, która chroniłaby przez zewnętrznymi zagrożeniami, w tym ze strony Stanów Zjednoczonych. Trump uznał te słowa za „obraźliwe”. Dziś obaj przywódcy mieli wyjaśnić sobie wszystkie kwestie sporne.
Dzisiejsze rozmowy odbywają się zaledwie dzień przez uroczystymi obchodami zakończenia pierwszej wojny światowej. Do Paryża zjeżdża wielu przywódców. Obok amerykańskiego prezydenta, będzie zapewne gospodarz Kremla, Władimir Putin.
Dziennikarze zwrócili uwagę na fakt, że uścisk obu prezydent był „twardy”, a o dawnym cieple można już zapomnieć. Macron przykładowo położył rękę na kolanie Trumpa, lecz ten nie miał w żaden sposób odwzajemnić przyjacielskiego gestu. W oficjalnych komentarzach, amerykański prezydent podkreślił, że w obecnym systemie zbiorowego bezpieczeństwa Ameryka ponosi zbyt duży finansowy ciężar. Francuski lider zaznaczył, że Europa oczywiście weźmie na siebie część amerykańskiego ciężaru, lecz musi również sama o siebie zadbać.
Francuskie komentarze po spotkaniu sugerują, że podczas ponad godzinnej rozmowy udało się wyjaśnić wszystkie sporne kwestie. Jednak nieprzyjemne wrażenie pozostało.
Światowe agencje podają, że w Etiopii odnaleziono masowe groby. Może w nich być nawet 200 ciał zamordowanych mieszkańców. Groby znaleziono na pograniczu dwóch etiopskich regionów: Somalii i Oromo. Przyjmuje się, że są to ofiary konfliktów etnicznych, które targają etiopskim państwem już od lat.
Policja w Etiopii potwierdziła, że to ona odkryła groby osób pomordowanych. Tylko w ciągu ostatniego roku kilkaset tysięcy obywateli zostało zmuszonych do opuszczenia swych domów, co jest skutkiem przeciągającego się kryzysu wewnętrznego. W tymże konflikcie podziały etniczne mają decydujące znaczenie. Jak podają lokalne media, do znalezienia grobów doszło przypadkowo, podczas policyjnego śledztwa w sprawie okrucieństw etnicznych popełnianych przez milicję wierną przywódcom regionalnych jednostek samorządowych.
Obecnie na proces czeka były lider regionu Somalia, Abdi Mohammed. Zarzuca mu się podsycanie etnicznych waśniach i wynikające z tego zbrodnie. Chodzi głównie o działania lokalnych służb bezpieczeństwa, znanych jako policja Liyu. Mieli oni bezpośrednio podlegać Mohammedowi i wykonywać jego polecenia. Do zbrodni mogło dojść zarówno w regionie Somalia, jak i Oromo; policja na razie nie zidentyfikowała żadnego z około 200 ciał.
Przez trzynaście Abdi Mohammed był niekwestionowanym liderem politycznym i administracyjnym etiopskiego regionu o nazwie Somalia. Został zmuszony do złożenia urzędu w sierpniu 2018 r., po tym jak w stolicy Jijiga doszło do rozruchów na tle etnicznym. Aresztowano go kilka tygodni później pod zarzutem powszechnego naruszenia prawa, w tym gwałty, tortury i morderstwa. Niecały miesiąc temu próbował uciec z aresztu, lecz został schwytany w trakcie ucieczki.
Źródło: Regiony w Etiopii,
https://commons. wikimedia.org/ wiki/File: Ethiopia_ regions_ english.png, [dostęp dn. 09.11.2018]; This file is licensed under the Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Unported license
W dniu dzisiejszym ma miejsce historyczne wydarzenie. Mieszkańcy archipelagu na Pacyfiku, Nowej Kaledonii idą do urn, by zdecydować, czy chcą dalej być częścią francuskiego systemu administracyjnego, czy też uzyskać pełną niezależność, jako najmłodsze państwo na świecie. Od najwcześniejszych godzin przed lokalami wyborczymi ustawiały się długie kolejki, a frekwencja w południe już osiągała 42%.
Już blisko 30 lat trwa proces dekolonizacji Nowej Kaledonii. Spora część mieszkańców domagała się pełnej niezależności. Jednak spore poparcie mają również ci, którzy chcieliby pozostać pod francuskim parasolem ochronnym. Głos społeczeństwa wyrażony na karcie nad urną, może ostatecznie rozstrzygnąć spór i zdecydować o przyszłości archipelagu.
Dzisiejsze referendum będzie pierwszym od 1977 r. na francuskim obszarze, kiedy to Dżibuti za pomocą identycznego instrumentu wybrało swoją przyszłość jako niepodległe państwo. Na obszarze Nowej Kaledonii podział ma charakter społecznościowy. Z jednej strony, rdzenni mieszkańcy pochodzenia melanezyjskiego, zwani Kanakami, żądali pełnej niezależności archipelagu. Z drugiej strony, potomkowie francuskich osadników, co oczywiste pozostają wierni Paryżowi.Jednak nie zapomnijmy o innych aspektach. Ewentualna niepodległość Nowej Kaledonii pozbawiłaby Francję potężnego przyczółku na akwenach Pacyfiku i Oceanu Indyjskiego. Jednocześnie rosnąca potęga Chińskiej Republiki Ludowej byłaby dla młodego państwa asumptem do nawiązania bardzo bliskich relacji.
Źródło: Nowa Kaledonia, https://www.polgeonow.com/2018/11/new-caledonia-independence-referendum-explainer.html, [dostęp dn. 04.11.2018]; CC BY-SA.
Spośród 280 tysięcy mieszkańców Nowej Kaledonii, uprawnionych do głosowania jest około 175 tysięcy. Według przedreferendalnych sondaży przewagę mają zwolennicy pozostania we francuskim systemie, pod opieką Paryżu. W maju 2018 r. Nową Kaledonię odwiedził prezydent Emmanuel Macron, który zdaniem komentatorów starał się być neutralny, podkreślając jednocześnie „bóle kolonizacji” i zrozumienie dla żądań Kanaków.
Nową Kaledonię odkrył James Cook, a francuską kolonią archipelag stał się w 1853 r. Gdy odkryto potężne złoża niklu, Kanakowie zostali praktycznie zmarginalizowani i odcięci od zysków z gospodarki. Bieda i rozgoryczenie skutkowały licznymi buntami. Ostatnie krwawe walki miały miejsce w latach 80. XX w. Do dziś nikiel wydobywa francuska firma. Porozumienie z 1998 r. przewidywało przeprowadzenie referendum niepodległościowego do końca 2018 r.
Królestwo Bahrajnu znalazło się pod olbrzymią falą krytyką, co ma związek z dzisiejszym wyrokiem formalnie niezależnego sądu. Trzech znanych i ważnych działaczy opozycyjnych usłyszało wyroki dożywotniego pozbawienia wolności. Zdaniem organizacji chroniących praw człowieka, wspomniane wyroki to „parodia sprawiedliwości”.
Sądy pierwszej instancji całą trójkę opozycjonistów uniewinniły. Innego zdania byli sędziowie, którzy wydali wyrok w ramach prokuratorskiego odwołania. Zarzuty były poważne. Opozycyjni działacze zostali oskarżeni o szpiegostwo na rzecz Kataru.
W oficjalnym oświadczeniu prokuratora możemy przeczytać, że Szejk Ali Salman, sekretarz generalny szyickiej partii politycznej al-Wefaq, a także dwóch innych członków tej samej formacji: Szejk Hassan Sultan i Ali Alaswad, usłyszeli wyrok dożywotniego pozbawienia wolności. Główny zarzut dotyczył przekazywania poufnych informacji Katarczykom, w zamian za duże transfery finansowe.
W czerwcu 2018 r. sąd trzech oskarżonych uniewinnił, lecz od wyroku odwołał się prokurator. Zdaniem działaczy opozycyjnych cała sprawa jest przykładem ataku politycznego i niczym więcej. Salman już od 2015 r. odsiaduje wyrok czterech lat pozbawienia wolności za rzekome podżeganie do nienawiści, natomiast pozostała dwójka została skazana zaocznie.
Sytuacja w regionie uległa zaostrzeniu w 2017 r., gdy Bahrajn, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Arabia Saudyjska i Egipt podjęły decyzję o bojkocie Kataru, którego oskarżali o wspieranie terroryzmu oraz utrzymywanie zbyt bliskich relacji z Iranem. Katarczycy odrzucają oskarżenia uważając te działania za zamach na ich suwerenność.
W 2011 r. miały miejsce w Bahrajnie potężne antyrządowe protesty, które zostały jednak brutalnie stłumione. Od tamtego czasu, co jakiś czas mają miejsce zamachy, których celem są członkowie służb bezpieczeństwa. W razie jakichkolwiek niepokoi Manama oskarża Dohę o wspieranie tego typu działań, co Katarczycy natychmiast odrzucają.
Już 7 listopada 2018 r. na obszarze Republiki Madagaskaru odbędą się wybory prezydenckie. Ostatnie lata nie należały do najspokojniejszych. Istnieje spora szansa, że głos obywateli doprowadzi do obniżenia politycznej temperatury. Takimi też słowami skonstatował sprawy premier Christian Ntsay, kiedy ogłaszał termin wyborów.
Od kwietnia 2018 r. opozycja na Madagaskarze wzywa obecnego prezydenta do ustąpienia. Organizowane są cyklicznie antyrządowe protesty, które tylko pogłębiają linie politycznych podziałów w społeczeństwie. Prezydentem teraz jest Hery Martial Rakotoarimanana Rajaonarimampianina.
Spór polityczny w tym afrykańskim państwie zmusił Trybunał Konstytucyjny do zabrania głosu. Doprowadzono do sytuacji, gdy w ramach konsensusu umocowano nowy rząd. Gdy władze podjęły próbę uniemożliwienia liderowi opozycji Marcowi Ravalomananie kandydowanie w wyborach prezydenckich, doszło do brutalnych protestów, które pochłonęły ofiary śmiertelne. W maju 2018 r. prezydent przyjął przepisy umożliwiające Ravalomananie kandydowanie, zaś ówczesny rząd został odwołany. W jego miejsce powstał nowy z poparciem wszystkich sił politycznych.
Jednocześnie rozpoczęły się przygotowania do przedwyborczej kampanii. Trybunał Konstytucyjny zarejestrował 36 kandydatów na najwyższy urząd w państwie, w tym aż 4 byłych prezydentów. Obecny przywódca Rajaonarimampianina ma nie lada konkurentów w osobach poprzednich głów państwa: Marca Ravalomanany i Andry’ego Rajoeliny. Pozostali nie będą raczej liczyć się w tym jakże ważnym wyścigu.
Prezydent Hery Martial Rakotoarimanana Rajaonarimampianina walczy o reelekcję. Ma 59 lat i jest byłym ministrem finansów. Podkreśla się jego zasługi na rzecz poprawienia sytuacji gospodarczej (zdaniem Międzynarodowego Funduszu Walutowego tegoroczny wzrost gospodarczy może osiągnąć 5%), lecz krytykuje za brak wewnętrznych reform mogących ograniczyć tak negatywne zjawiska jak korupcję. Andry Rajoelina został prezydentem w 2009 r., po Marcu Ravalomananie, i był najmłodszym przywódcą w historii Afryki – w momencie objęcia urzędu miał 34 lata. Zdaniem krytyków, to za jego kadencji rosła bieda i korupcja na Madagaskarze najbardziej. Natomiast Marc Ravalomanana był prezydentem od 2002 r. do 2009 r., kiedy to obalił go Rajoelina – ten zaś w 2013 r. poparł Ravalomanana w wyborach. Antyprezydenckie protesty i zamach z 2009 r. były dość krwawe, a nadal Ravalomanana ma duże społeczne poparcie. Powszechnie nazywa się go „mleczarzem”, gdyż jest właścicielem najważniejszej firmy mleczarskiej w kraju.
Wśród kandydatów jest pięć kobiet, były prezydent w latach 1975-1993 i 1997-2002 Didier Ratsiraka „Czerwony Admirał”, byli premierzy: Jean Omer Beriziky 2011-2014, Jean Ravelonarivo 2015-2016 i Olivier Mahafaly 2016-2018; a także takie znane persony jak pastor André Mailhol, czy gwiazda muzyki pop, Dama.
Po raz kolejny w Egipcie na celowniku islamskich fundamentalistów znaleźli się wierni ortodoksyjnego Kościoła koptyjskiego i Kościoła katolickiego obrządku koptyjskiego. Śmierć poniosło siedmiu pielgrzymów. Do ataku już przyznało się Państwo Islamskie.
W dniu wczorajszym grupa pielgrzymów w dwóch autobusach podróżowała do klasztoru Św. Samuela Wyznawcy w Minya na modły. Zostali napadnięci, siedmiu zostało zamordowanych, a innych siedmiu rannych. Wśród poszkodowanych są kobiety i dzieci.
Już wczoraj jedną z ofiar pochowano. Pozostałą szóstkę wspólnie pożegnano dzisiaj. Ciała złożono do białych trumien, które następnie wyniesiono z kościoła Księcia Tadrosa w Minya. Pogrzeb był jednocześnie sposobem na zamanifestowanie koptyjskiej jedności. Wielu żałobników nie ukrywało żalu oraz gniewu, wobec nieudolności władz w zagwarantowaniu bezpieczeństwa Koptom.
To nie pierwszy akt terroru autorstwa Państwa Islamskiego, gdzie za cel wzięto przedstawicieli mniejszości koptyjskiej. W Egipcie generalnie chrześcijanie stanowią mniejszość. W ramach tej mniejszości to właśnie koptyjska grupa jest najliczniejsza. W maju 2017 doszło do największego aktu terroru, który spowodował śmierć, aż 27 osób. Koptowie uważają, że egipskie władze pomimo deklaracji, nie robią wiele, by zagwarantować religijnym mniejszościom bezpieczeństwo.
Jak podaje agencja AFP, tłum niosący trumny krzyczał: „za nasze dusze, za naszą krew, będziemy bronić krzyża!”. Siły porządkowe, które zostały wysłane, by strzec żałobników, zostały wygwizdane. W zupełnie innym tonie wypowiadał się zaś biskup Makarios z Minya oraz część wiernych. Podziękował on państwu za ochronę oraz podkreślił, że pomimo ostatnich czynów, nadal Koptowie kochają wszystkich, w tym Muzułman – również napastników.
Prezydent Egiptu, Abdel Fattah al-Sisi minutą ciszy uczcił pamięć ofiar oraz złożył oficjalne kondolencje na ręce patriarchy Koptyjskiego Kościoła Ortodoksyjnego, Tawadrosa II.
Środki masowego przekazu szczególną uwagę zwracają na słowa wypowiedziane przez Księcia Karola, następcy brytyjskiego tronu, na początku jego dziewięciodniowej podróży po kontynencie afrykańskim. W jednym z wywiadów pogratulował Gambii decyzji o „odwrocie od rządów autokratycznych” i powrót do organizacji Commonwealth, która zrzesza terytoria będące ongiś częścią brytyjskiego imperium.
Gambia to państwo położone w Afryce Zachodniej. Zanim kraj ten uzyskał niepodległość, był kolonią podległą władzy Wielkiej Brytanii. Pięć lat temu ówczesny prezydent Yahya Abdul-Azziz Jemus Junkung Jammeh podjął decyzję o wystąpieniu ze struktur Commonwealth, określają organizację mianem „neokolonialnej instytucji” zrzeszającej 54 członków. Sytuacja zmieniła się po obaleniu Jammeha, a nastąpiło to w styczniu 2017 r. Nowe władze zmieniły retorykę i rozpoczęły starania o ponowne przyjęcie do Commonwealth.
Słowa Księcia Karola padły na Placu McCarthy’ego w stolicy Gambii, Bandżulu. Obecny był prezydent tego afrykańskiego państwa, Adama Barrow. Dla następcy brytyjskiego tronu niezwykle ważne było, że po 20 latach autokratycznych rządów, Gambia wraca do „rodziny narodów Commonwealth” oraz przyjmuje kurs demokratyczny.
W 2017 r. Jammeh uciekł z Gambii po tym, jak inne państwa regionu zdecydowały się na militarną interwencję. Wcześniej były prezydent był wielokrotnie krytykowany przez społeczność międzynarodową – w tym Wielką Brytanię – o łamanie praw człowieka. W tamtym czasie zarówno dziennikarze, jak i opozycja, byli więzieni, a nieraz torturowani. Zdarzały się też polityczne mordy.
Obecnie Barrow czyni starania, by Gambia miała lepszy wizerunek na arenie międzynarodowej. Państwo to należy do atrakcyjnych dla zagranicznych turystów, lecz po ostatnich wydarzeniach nastąpił odpływ kapitału z turystyki.
Commonwealth, zwana też Wspólnotą Narodów lub Brytyjską Wspólnotą Narodów, to organizacja międzynarodowa powstałą w 1931 r.
Źródło: Adama Barrow,
https://commons. wikimedia. org/wiki/ File: Adama_ Barrow_ 2016.jpg, [dostęp dn. 01.11.2018]; This file is licensed under the Creative Commons Attribution 3.0 Unported license.
Jak podaje agencja Reutera, Kanclerz Republiki Federalnej Niemiec, Angela Merkel opowiedziała się za przedłużeniem sankcji, które zostały nałożone na Federację Rosyjską po wydarzeniach z 2014 r. Wtedy to gospodarze na Kremlu podjęli decyzję o zaanektowaniu półwyspu krymskiego oraz wsparciu prorosyjskich separatystów na wschodzie państwa ukraińskiego.
Elementem presji na Moskwę, ze strony szeroko pojętego „Zachodu”, były dość uciążliwe sankcje. W ten sposób miano Rosję zmusić do zmiany prowadzonej polityki wobec Ukrainy. W 2015 r. wynegocjowano traktat, określany mianem porozumienia mińskiego, zaś jego efektem miało być wypracowanie takiego rozwiązania, by konflikt został zażegnany bez konieczności dalszego rozlewu niewinnej krwi.
Jednakże mińskie rozwiązania nie zostały w pełni wdrożone w życie. W związku z tym szefowa niemieckiego rządu, Angela Merkel w ostatnim komentarzu domagała się publicznie przedłużenia obowiązujących sankcji, które zostały nałożone na Rosję. Co ważne, ta zapowiedź padła w Kijowie podczas spotkania Pani Kanclerz z prezydentem Ukrainy, Petro Poroszenko.
Jak sama stwierdziła: „Mińska umowa nie jest w pełni wypełniania, albo postępy są powolne, albo nie ma ich w ogóle, a czasami wręcz się cofamy”. Merkel zapowiedziała, że w grudniu na oficjalnych forach zaapeluje o przedłużenie obowiązujących sankcji. Co ważne, będzie to już po zaplanowanych na 11 listopada 2018 r. wyborach powszechnych na obszarach kontrolowanych przez prorosyjskich separatystów. W ten sposób Berlin chce zmusić Moskwę do wdrożenia zapisów z porozumienia mińskiego.