SIEĆ REGIONALNYCH OŚRODKÓW DEBATY MIĘDZYNARODOWEJ
Zdaniem wielu specjalistów, ostatnie ataki terrorystyczne na chrześcijańskie kościoły w północnej części afrykańskiego państwa o nazwie Burkina Faso, to dowód na to, że międzynarodowe działania zwalczające islamskich fundamentalistów są nieskuteczne, zaś pozycja ekstremistów, i ich popularność, rośnie.
Poza tym możliwym jest, że sukces ostatnich aktów terroru przyczyni się do wzrostu aktywności niektórych komórek terrorystycznych, co skomplikuje i tak niełatwą sytuację w niestabilnym regionie. Niedawno szef dyplomacji Burkina Faso stwierdził, że walka z terrorystami, to w tej chwili bój o „przetrwanie”, a walczą państwa z regionu Sahel: Burkina Faso, Czad, Niger, Mali oraz Mauretania. Tylko w ostatnich miesiącach swoje domy w Burkina Faso, musiało opuścić około 100 tysięcy osób.
Jak podaje BBC, na wschodzie i północy Burkina Faso swoje przyczółki utworzyły trzy fundamentalistyczne organizacje: Ansar ul Islam działający w Burkina Faos i Mali, który jest odgałęzieniem Ansar ad-Din (znany z udziału w powstaniu Tuaregów w Mali w 2012 r.); Jamaat Nosrat al-Islam wal-Mouslimin (Grupa Wsparcia Islamu i Muzułmanów) jako odgałęzienie Al-Kaidy w Mali; oraz odgałęzienie Państwa Islamskiego dla Sahary.
Do bardziej znanych ataków terrorystycznych należy zakwalifikować napaść na hotel w stolicy Wagadugu, w styczniu 2016 r., kiedy to zginęło 30 osób. Do zorganizowania przyznała się Al-Kaida Islamskiego Maghrebu, która później połączyła się z Ansar ad-Din i Al-Murabitun (salafistyczna organizacja) tworząc wspomnianą Grupę Wsparcia. Ta zaś ma na koncie takie ataki jak zamachy na kawiarnię w Wagadugu w sierpniu 2017 r. oraz na francuską ambasadę w marcu 2018 r. Jest aktywna również w Mali i Nigrze.
Również Państwo Islamskie jest aktywna, a lokalne komórki z Burkina Faso i Mali przyrzekły wierność, w propagandowym filmie, właśnie tejże formacji.
Popularność różnych organizacji fundamentalistycznych wiąże się z pewną nieudolnością działań rządu centralnego w Burkina Faso. Korupcja, niszczejąca infrastruktura oraz brak pracy to idealna pożywka dla ekstremistów oraz łatwy sposób naboru nowych rekrutów.
Źródło: Położenie Niezależnego Państwa Papui-Nowej Gwinei,
https://en.wikipedia.org/ wiki/ Papua_New _Guinea#/ media/ File: Papua_ New_ Guinea_ (orthographic _projection) .svg, [dostęp dn. 30.05.2019]; CC BY-SA 4.0.
Już od kilku tygodni polityczne wydarzenia wstrząsały jednym krajem w Oceanii o nazwie: Niezależne Państwo Papui-Nowej Gwinei. Wydaje się, że w końcu znaleziono rozwiązanie, w postaci nowego szefa rządu.
Przedstawiciele parlamentu zdecydowaną większością głosów wybrali byłego ministra finansów, Jamesa Marape’go na premiera. To ten sam, który w formie protestu złożył dymisje z zajmowanego urzędu, w kwietniu 2019 r. W ten sposób, wyrażał sprzeciw wobec rządowego projektu gazowego.
Marape został desygnowany do utworzenia rządu dzień po tym, jak do dymisji podał się dotychczasowy premier, Peter O’Neill. Już od kilku tygodni trwała presja, by tenże ustąpił. O’Neill jednak trwał na urzędzie, wbrew radom politycznych sojuszników. Czynił to pomimo faktu, że niemal codziennie media informowały o topniejących szeregach w jego formacji i coraz to nowych dymisjach kolejnych członków rządu.
Opinia publiczna była zbulwersowana okolicznościami podpisania wielomiliardowego projektu gazowego. Był to element umowy między rządem, a francuską firmą Total oraz amerykańską ExxonMobil. Zgodnie zumową, eksport sprężonego naturalnego gazu, by się podwoił, lecz korzyści dla Papui-Nowej Gwinei nie były oczywiste. Obawiano się, że w ten sposób robione są potajemne interesy, bez zwracania uwagi na to, co dla kraju jest dobre.
Papua-Nowa Gwinea to państwo w Oceanii, które pomimo dużego obszaru (ponad 460 tys. km2), zamieszkuje tylko nieco ponad 7,3 miliona osób. Kraj ten ma bogate rezerwy miedzi, złota i ropy naftowej. Do największych bolączek przyjmuje się sprawy porządku publicznego, trudne ukształtowanie terenu oraz spory o własność ziemi.
Źródło: Prezydent-elekt Egils Levits,
Dnia 29 maja 2019 r. parlament Republiki Łotwy wybrał nowego prezydenta tego bałtyckiego kraju. Będzie nim Egils Levits.
Egils Levits to były sędzia Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości ETS – jednego z organów Unii Europejskiej. Na Łotwie prezydent ma ograniczoną rolę polityczną. Jego uprawnienia mają charakter głównie ceremonialny. Do jego zadań należy jednak inicjatywa ustawodawcza oraz desygnowanie kandydatów na szefa rządu.
W parlamencie liczącym 100 osób, Levits zyskał poparcie 61 spośród wszystkich członków. Kadencja łotewskiej głowy państwa wynosi 4 lata. Elekt obejmie urząd 8 lipca 2019 r., kiedy to zakończy się kadencja obecnego prezydenta Raimondsa Vejonisa.
https://commons. wikimedia. org/ wiki/File: Mand%C4%81tu,_ %C4%93 tikas _un_ iesniegumu_ komisijas_ s%C4%93de _(18187566032).jpg, [dostęp dn. 29.05.2019], This file is licensed under the Creative Commons Attribution-Share Alike 2.0 Generic license.
Źródło: Premier Benjamin Netanyahu,
https://niezalezna.pl/ 257340- premier-i zraela- przyjedzie- na- konferencje- w- warszawie, [dostęp dn. 29.05.2019], By Кабінет Міністрів України, CC BY 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=67754957.
W Izraelu trwa nerwowe odliczanie. Wszystko przez niemożność porozumienia się partii politycznych odnośnie kształtu rządu tegoż państwa. Premier Benjamin Netanyahu ma niełatwe zadanie. Musi do końca dnia dzisiejszego stworzyć koalicję z sojusznikiem, który nie jest skłonny do zawarcia szybkiego porozumienia.
Obecny szef rządu ma niełatwego przeciwnika do rozmów. Chodzi o przedstawiciela skrajnej izraelskiej prawicy, byłego ministra obrony, Avigdora Liebermana. Kneset już się zebrał, by przez cały dzisiejszy dzień dyskutować nad możliwościami rozwiązania najnowszego politycznego impasu, a w tle już słychać głosy o przedterminowych wyborach.
Media podają, że w kontekście przedwyborczych sondaży, Netanyahu już w połowie września 2018 r. toczył rozmowy z partnerami. W poprzednim miesiącu jego formacja polityczna zwyciężyła w wyborach. Dziś natomiast Netanyahu jest spodziewany późnym wieczorem u prezydenta Reuvena Rivlina z informacją, czy utworzył rząd koalicyjny, czy też się poddaje. Pojawiają się również sugestie, że to właśnie dziś polityczna przyszłość szefa izraelskiego rządu może się rozstrzygnąć. Rivlin ma już sondować, kto inny mógłby się podjąć utworzenia większościowego gabinetu.
Netanyahu mogą uratować dwie ścieżki: utworzenie rządu, lub przedterminowe wybory. W pierwszym przypadku zostałby premierem, a w drugim ma szansę na kolejne zwycięstwo. Dla młodych wyborców Izrael bez Netanyahu nie istnieje. Jest uosobieniem ich aspiracji i wizji przyszłości. Jego odejście byłoby zbyt dużym szokiem dla młodych, zdaniem części komentatorów. Obecny szef rządu jest pierwszym w historii Izraela, który urodził się na tejże ziemi, a nie jest imigrantem.
Premier Netanyahu stoi na czele konserwatywnej partii Likud. Natomiast Avigdor Lieberman kieruje nacjonalistyczną formacją o nazwie Yisrael Beiteinu. Innym tradycyjnym koalicjantem dla Likudu, jest religijna formacja Zjednoczony Judaizm Tory. Lieberman niejednokrotnie ścierał się z Zjednoczonym Judaizmem Tory w kontekście zwolnień z obowiązkowej służby wojskowej dla studentów żydowskich seminariów. Yisrael Beiteinu ma tylko 5 miejsc w 120-osobowym Knesecie, ale właśnie tych głosów brakuje do utworzenia prawicowo-religijnej koalicji.
Z niespodziewaną deklaracją wystąpił dziś francuski minister spraw zagranicznych. Zapowiedział on, że militarna obecność Francji na obszarze Afryki Zachodniej nie będzie „na zawsze”. Niektórzy komentatorzy zastanawiają się, czy to nie sposób na wycofanie się z aktywnej polityki afrykańskiej.
Szef francuskiej dyplomacji Jean-Yves Le Drian stwierdził dziś, że zachodnioafrykańskie państwa, które walczą z fundamentalizmem islamskim, czego symbolem są takie organizacje jak Boko Haram i Al-Ka’ida Islamskiego Maghrebu, nie powinny w dłuższej perspektywie brać pod uwagę militarnego zaangażowania Francji w tymże regionie.
Region Sahelu już od dłuższego czasu cierpi na niestabilność w regionie. Od lat różne ekstremistyczne organizacje dezorganizują tak państwa, jak i zwykłe życie obywateli. Przywracanie stabilności w regionie jest trudne, gdyż same państwa są dość kruche.
W ostatnich tygodniach szczególnie mocno to widać na przykładzie Burkina Faso, który graniczy z Mali i Nigrem. Obok problemów z fundamentalizmem islamskim, również konflikty etniczne dają o sobie znać. Zdaniem Jeana-Yvesa Le Driana bezpieczeństwo Afryki zależy od Afrykańczyków, a myślenie o obecności Francuzów, i ich koalicjantów, jako pewnik to błąd.
Francja to dawna potęga kolonialna, która ma wciąż silne związki z niektórymi dawnymi koloniami. W 2013 r. Paryż zdecydował się na interwencję w Mali, gdy rząd centralny nie radził sobie z rebelią Tuaregów, wspieranych przez islamskich fundamentalistów. Od tego momentu Francuzi utrzymują kontyngent 4 500 żołnierzy w ramach antyterrorystycznej operacji Barkhane. Poza tym, niektóre zachodnie państwa sfinansowały regionalne siły do zwalczania fundamentalistów, składające się z żołnierzy pochodzących z Mali, Nigru, Czadu, Burkina Faso i Mauretanii. Jednak siły G5 powstałe w ten sposób mają wciąż problemy i są dysfunkcjonalne.
Francja wydaje się, że traci cierpliwość. Przemoc rośnie nie tylko w Burkina Faso, ale także w Mali. Paryż chce wymóc presję na Sahelu, by ten przyłożył się do ustanowienia stabilizacji regionalnej. Również Wielowymiarowa Zintegrowana Misja Stabilizacyjna w Mali (MINUSMA – United Nations Integrated Stabilization Mission in Mali), licząca 15 tysięcy żołnierzy, ma poważne problemy z zapewnieniem bezpieczeństwa. Nawet Stany Zjednoczone sugerują redukcję personelu, a w przyszłym miesiącu Rada Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych ma rozważyć kwestię przedłużenia mandatu dla MINUSMA.
Jak sama opozycja sudańska podaje, dziś miał miejsce pierwszy dzień ogólnokrajowych protestów. Demonstranci protestują przeciwko rządom wojskowych, którzy ich zdaniem, mają opóźniać demokratyzację państwa i oddanie władzy w ręce cywilne.
Jak podaje agencja Reutera, rozmowy między dzierżącą ster władzy Tymczasową Radą Wojskową, a opozycją zrzeszoną w koalicji o nazwie: Deklaracja Wolności i Zmian, utknęły w martwym punkcie. Główną osią niezgody jest to, kto będzie miał większość w przyszłym demokratycznym rządzie: wojsko, czy też cywile. Ten stan niepewności trwa już od ponad miesiąca, czyli od czasu obalenia wieloletniego przywódcy sudańskiego, Omara al-Bashira.
Pomimo strajku, główne sektory w kraju działały. Komunikacja miejsca w Chartumie tylko częściowo odczuła niedogodności wynikające z protestu. Tym samym założenia opozycji się nie sprawdziły. Zapowiedzi były takie, że protest potrwa dwa dni i spowoduje paraliż kraju, a w dłuższej perspektywie presję na rządzących wojskowych.
Przedstawiciel opozycji Wagdy Saleh zapowiedział, że dzisiejsze i jutrzejsze protesty to tylko zapowiedź większych, gdyby nie udało się porozumieć z armią. Opozycja idzie jednak dalej w żądaniach i domaga się, by w radzie tymczasowo rządzącej, to do cywili musi należeć 2/3 głosów. Zdaniem wojska, byli oni skłonni się porozumieć, lecz nie dopuszczą do sytuacji, gdy rola armii zostanie ograniczona tylko do kwestii ceremonialnych.
Premier Narendra Modi ogłosił dziś zwycięstwo swoje i własnej partii w ostatnich wyborach powszechnych. Podkreśla się, że Mogi reprezentuje nurt polityczny przyjazny dla biznesu z jednej strony, ale także podkreślający wartości ważne dla hinduskiej część społeczeństwa. Kwestie bezpieczeństwa również znalazły miejsce w ostatniej kampanii.
Bharatiya Janata Party, czyli Indyjska Partia Ludowa, to jedna z dwóch największych formacji polityczny w Indiach. Klasyfikowana jest jako hinduska prawica, która w ideologicznych rodzinach określana jest jako konserwatywna i nacjonalistyczna, z silnym zapleczem w postaci klasy średniej i biznesu.
Według danych komisji wyborczej Indyjska Partia Ludowa zdobyła 298 miejsc w 542 osobowym parlamencie. To o 16 więcej miejsc w porównaniu do wyników z 2014 r. Większość w parlamencie, który nosi nazwę Lok Sabha, to 272 deputowanych. Tym samym partia Modi’ego będzie samodzielnie rządzić. Główna partia opozycyjna, Indyjski Kongres Narodowy został na drugim miejsce, ze stratą 52 miejsc w parlamencie do zwycięzcy.
Do New Delhi popłynęły już listy gratulacyjne od sojuszników. W pierwszej kolejności zrobiły to Izrael oraz Sri Lanka.
Rosnące napięcie w relacjach amerykańsko-irańskich, oprócz sfery werbalnej, ma również swoje bardziej namacalne skutki. Według agencji Reutera, Pentagon wyśle na Bliski Wschód dodatkowe 5 tysięcy żołnierzy. To może tylko zaostrzyć i tak już groźny kurs kolizyjny, wspomnianych dwóch państw.
Nie od dziś wiadomo, że Teheran i Waszyngton mają zupełnie różne interesy na obszarze bliskowschodnim. Amerykanie, których najważniejszym sojusznikiem jest Izrael oraz Arabia Saudyjska, chcą pozostać w globalnej grze i liczą na utrzymanie ważnej strefy wpływów w regionie Zatoki Perskiej. Irańskie cele są zupełnie inne. Dla tegoż państwa najbardziej liczące się zadanie to bycie liderem w świecie arabskim, który coraz bardziej się destabilizuje.
Prezydent Donald Trump nie ukrywa, że uważa Iran za jednego z najpoważniejszych regionalnych destabilizatorów. Po to, by wzmocnić presję na to państwo, nie tylko planuje wysłać kolejne wojska, ale także ostatnio ogłosił projekt ograniczenia eksportu irańskiej ropy naftowej „do zera”. W tle są oczywiście irańskie plany posiadania broni masowego rażenia, co dla Białego Domu jest nie do pomyślenia.
Wniosek o zwiększenie militarnej obecności miało złożyć dowództwo sil zbrojnych USA. Nie jest do końca jasnym, jaka odpowiedź padnie ze strony Pentagonu. Z drugiej strony, amerykańscy generałowie nie raz wnioskowali o dodatkowe siły, ale uzyskiwali odpowiedź, że stan pozostanie na niezmienionym poziomie. Sam fakt, że światowe agencje rozpisują się nad tymi „anonimowymi źródłami” może sugerować, że istnieje realna szansa na zaakceptowanie wniosku, lub to kolejna zagrywka, by wymóc presję na Irańczyków.
Sami Amerykanie do końca nie tłumaczą na czym obecne zagrożenie ze strony Iranu miałoby polegać. Podkreśla się jedynie, że zagrożone są amerykańskie interesy w regionie. Niedawno, w związku z atakiem na tankowce Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Biały Dom wprost oskarżył Teheran o to, że ten miał zachęcić rebeliantów Huti walczących w Jemenie lub bojówki szyickie w Iraku, do tejże napaści. Ostatnią pewną formą „polityki odstraszania” to rozmieszczenie przez USA wyrzutni rakiet typu Patriot oraz niszczycieli w pobliżu Iranu. Dla Teheranu to i tak za dużo, co miało swoje odzwierciedlenie w ostrej i nieprzejednanej retoryce. Duchowy lider Iranu, Ajatollah Ali Chamenei zapowiedział, że świat będzie wkrótce świadkiem upadku Izraela oraz cywilizacji amerykańskiej.
Źródło: Joko Widodo,
https://en. wikipedia. org/ wiki/ Joko_ Widodo#/ media/ File:Joko _Widodo _2014_officia l_portrait.jpg, [dostęp dn. 21.05.2019]; domena publiczna.
Ponad miesiąc temu, dnia 17 kwietnia 2019 r. Indonezyjczycy udali się do urn wyborczych. Po raz pierwszy w historii kraju, tego samego dnia wybierano prezydenta, wiceprezydenta, członków Ludowego Zgromadzenia Doradczego Republiki Indonezji oraz przedstawicieli do organów samorządowych. Uprawnionych do głosowania było ponad 192 miliony wyborców. Zapewne dlatego przy tak skomplikowanym wydarzeniu logistycznym, jakim są wybory, wyniki poznaliśmy dopiero dziś.
W najważniejszym głosowaniu, na prezydenta tego azjatyckiego państwa, ponownie głową państwa został wybrany Joko Widodo. Pokonał on poważnego kontrkandydata, byłego generała Prabowo Subianto. Początkowo ogłoszono, że wyniki zostaną opublikowane jutro, lecz z obawy o niepokoje społeczne przyspieszono tenże fakt. Tylko w stolicy, Dżakarcie, rozmieszczono ponad 32 tysiące członków służb bezpieczeństwa.
Prabowo Subianto już zdążył odrzucić wyniki wyborów, ale zapewnił, że w politycznej walce będzie korzystać tylko z „legalnych dróg”. Dodał, że ostatnie wybory to „powszechne oszustwo” i wezwał zwolenników do organizowania masowych demonstracji. W 2014 r. były generał również przegrał z Widodo, lecz jego oficjalny protest do sądu konstytucyjnego został odrzucony. Według komentatorów, sam przebieg wyborów należy uznać za uczciwie przeprowadzony, a głównym tematem kampanijnym okazała się religia.
Według komisji wyborczej na Widodo padło 55,5% ważnie oddanych głosów, zaś na Prabowo Subianto 44,5%. Azis Subekti, który był oficjalnym świadkiem upublicznienia wyników z ramienia komitetu przegranego kandydata, odmówił podpisania protokołu powyborczego.
Sytuacja w Indonezji jest napięta. Ambasada USA wydała komunikat, w którym nie zaleca przyjeżdżać w najbliższym czasie do tego państwa. Pojawiły się też pogłoski, że Państwo Islamskie zamierza wykorzystać powyborcze niepokoje na zorganizowanie ataków terrorystycznych. Zaleca się unikanie jakichkolwiek zbiorowisk, co ma związek z planowanymi demonstracjami, które mogą okazać się celem dla ekstremistów.
Właśnie zakończona kampania wyborcza miała kilka tematów głównych: gospodarka, infrastruktura, korupcja i religia. Około 80% obywateli to muzułmanie. Formalnie nie jest to religia państwowa, lecz w związku z radykalizującymi nastrojami w społeczeństwie, obaj główni kandydaci zaczęli puszczać oczko w kierunku konserwatywnie umiarkowanego elektoratu. W okresie powyborczym to może uwidocznić postępujące wpływy religijnych przywódców w tymże kraju.
Przedstawiciele armii Stanów Zjednoczonych potwierdzili, że jeden z okrętów „przepłynął w pobliżu” małej wysepki położonej na Morzu Południowochińskim – tę samą, którą wczoraj Chińska Republika Ludowa „oflagowała” jako własną. Jak widać, na tym akwenie wodnym, ponownie iskrzy.
Z jednej strony, mamy politykę faktów dokonanych wykonywaną przez liderów chińskich w Pekinie. Z drugiej strony, amerykańskie interesy, które ścierają się z chińskimi w kontekście dominacji regionalnej. Nie może zatem dziwić, że łatwo dochodzi do sytuacji, gdy dwie najpotężniejsze gospodarki maja trudne relacje bilateralne, i nic nie powoduje, by miało być lepiej.
Punktem spornym okazała się wysepka, a właściwie dwa połączone z sobą szkiery. Sama nazwa też jest niejasna. Z języka angielskiego znana jest jako Scarborough Shoal, z filipino jako Kulumpol ng Panatag, zaś z chińskiego Huángyán Dǎo. Nie zmienia to faktu, że obszar ten jest sporny i wiele państw toczyło i toczy spór nie tylko o tę jedną wyspę. Pekin okazał się najskuteczniejszy – ogłosił, że wyspa należy do ChRL. Nie wiadomo tylko, czy ktoś uzna tenże fakt. Raczej wątpliwe.
Pekin nie ukrywa, że morski akt Ameryki, z udziałem niszczyciela Preble, nie może być uznany za przyjazny. Chiny wezwały Waszyngton do zaprzestania wykonywania działań prowokacyjnych w tym regionie. Wyspa położona jest na jednej z najbardziej ruchliwych dróg wodnych, z których często korzystają cenne kontenerowce.
Faktem jest, że nie od dziś relacje amerykańsko-chińskie nie należą do najlepszych. Jedną z bardziej znanych odsłon tej rywalizacji, są coraz bardziej podnoszone taryfy celne na produkty drugiej strony. Kiedy Amerykanie podnieśli opłaty na chińskie towary o wartości 200 miliardów dolarów amerykańskich z 10% do 25%, na odpowiedź można było już tylko czekać. Tak też się stało. Cztery dni temu Chiny ujawniły własne taryfy odwetowe.
Dowódca Siódmej Floty Marynarki Stanów Zjednoczonych, Komandor Clay Doss powiedział dziennikarzom, że niszczyciel płynął w odległości 12 mil morskich od spornej wyspy, aby „rzucić wyzwanie nadmiernym roszczeniom morskim i zachować dostęp do dróg wodnych regulowanych prawem międzynarodowym”.
Źródło: Cristina Fernandez de Kirchner,
https://en.wikipedia.org/ wiki/ Cristina_ Fern% C3%A 1ndez_ de_ Kirchner#/ media/ File: Cristinakirchnermensaje 2010 .jpg, [dostęp dn. 19.05.2019]; CC BY 2.0.
Do wyborów powszechnych w Argentynie jeszcze sporo czasu. Dopiero pod koniec października 2019 r. obywatele wybiorą prezydenta, parlamentarzystów oraz członków władz samorządowych. Jednak już teraz opinia publiczna zelektryzowana jest, coraz to nowymi doniesieniami.
O reelekcję walczy prezydent Mauricio Macri. Jednakże sporym echem odbiła się decyzja Cristiny Fernandez de Kirchner o tym, że wystartuje na urząd wiceprezydenta kraju. Ta była prezydent kraju jest politykiem bardzo popularnym. Wszyscy podejrzewali, że rzuci rękawicę samemu Macri’emu. Taka decyzja to jednak spora zmiana i zaskoczenie.
Co ważne, kandydatem na prezydenta niemal na pewno zostanie Alberto Ángel Fernández, premier Argentyny w latach 2003-2008. Cristina Fernandez de Kirchner była prezydentem tego kraju w latach 2007-2015. Kiedy nie mogła ponownie startować, poparła byłego wiceprezydenta w latach 2003-2007, Daniela Sciolię. Gdy ten przegrał, nie uczestniczyła w zaprzysiężeniu Macri’ego, nazywając jego sukces mianem „zamachu stanu”. Krótko później byłej prezydent postawiono zarzuty korupcyjne i kierownictwo organizacji korupcyjnej – sprawa dalej się toczy, a ona sama korzysta z nietykalności wynikającej z immunitetu.
Wielu komentatorów poniekąd cieszyło się na myśl o starciu Macri’ego (reformatora, liberała, który wprowadził wiele bolesnych społecznie zmian) z Kirchner (określaną mianem populistki, która realizowała program szerokiej opieki społecznej).
Jednak dla wielu Fernández to tylko pionek, a po jego ewentualnym zwycięstwie, ster władzy i tak będzie w ręku Kirchner. Macri jednak nie ma lekko. Jego reformy nie przyniosły spodziewanych wyników makroekonomicznych, a gospodarka jest w recesji. Społeczeństwo ma być już zmęczone obecną sytuacją. Kampania na pewno będzie gorąca i ciekawa.
Źródło: Scott Morrison,
https://www.google.com [dostęp dn. 19.05.2019]; PHOTO: By Clrdms CC BY-SA 4.0.
Australijski premier Scott Morrison może nazwać siebie olbrzymim szczęściarzem. Już od bez mała kilku lat sondaże polityczne nie napawały optymizmem. Konserwatyści zawsze byli drudzy, za labourzystami. Jednak ostatnie wybory pokazały, że ostatni sondaż przygotowują wyborcy, i do nich należy ostateczny głos.
Jak podaje agencja Reutera, w dniu dzisiejszym premier Scott Morrison uczestniczył w nabożeństwie Kościoła Zielonoświątkowców, gdzie oficjalnie podziękował swoim kolegom za pomoc i ostatnie „cudowne” zwycięstwo. Po porannym nabożeństwie ściskał innych obecnych. W tym samym miejscu, 12 lat temu świętował swoje pierwsze zwycięstwo i wybór na premiera.
Według bieżących informacji, po przeliczeniu ¾ wszystkich oddanych głosów, zwycięstwo konserwatywno-liberalnej koalicji obecnie rządzącej jest niemal pewne. W sumie oddano 17 milionów poprawnie oddanych głosów. Aby mógł powstać rząd, partia lub koalicja musi zdobyć 76 mandatów w parlamencie.
Pojawiają się komentarze, że niespodziewane zwycięstwo Morrisona można porównać do niespodzianki jakim była wygrana Donalda Trumpa nad Hillary Clinton w 2016 r. Jednymi z pierwszych, którzy przesłali gratulacje do Australii, był właśnie amerykański przywódca, szef izraelskiego rządu Benjamin Netanyahu oraz premier Nowej Zelandii, Jacinda Ardern.
Niemal do końca wszyscy spodziewali się zwycięstwa Partii Pracy w Australii. Stąd takie zaskoczenie dla tak wielu. Nawet jeśli konserwatystom nie uda się zdobyć większości w 151 osobowym parlamencie, to mogą polegać na niezrzeszonych, bądź na małych lokalnych formacjach politycznych. Lider labourzystów, Bill Shorten zapowiedział, że ustąpi ze stanowiska. Decydujące w tych wyborach okazały się głosy niezdecydowanych.
Wybory parlamentarne w Australii pokazały również, że politycy populistyczni, jak i formacje skrajne, nie mają szans na zdobycie dobrego wyniku. Dotychczasowi politycy reprezentujące skrajne poglądy, potracili mandaty.
Źródło: Prezydent Peter Mutharika,
https://pt.wikipedia.org/ wiki/ Peter_ Mutharika#/ media/ File: Arthur_ Peter_ Mutharika_ 2014_(cropped).jpg, [dostęp dn. 18.05.2019]; domena publiczna.
Już w najbliższy wtorek, 21 maja 2019 r., obywatele Malawi udadzą się do lokali wyborczych. Do zagospodarowania są mandaty parlamentarzystów oraz członków lokalnych rad samorządowych, lecz najbardziej emocjonujący będzie wybór prezydenta państwa.
Według komentatorów, obecny wyścig prezydencki jest zdeterminowany kilkoma czynnikami, takimi jak: młodzi niezdecydowani wyborcy, coraz elektryzujące opinię publiczną skandale korupcyjne, oraz na ile elektorat wiejski pozostanie wierny wobec obecnego przywódcy, którym jest Peter Mutharika. To właśnie obecna głowa Malawi walczy o reelekcje i drugą kadencję.
Mutharika ma poważnych kontrkandydatów. Za najważniejszych uważa się jego byłego zastępcę, a obecnie zaciekłego rywala, oraz byłego pastora, który wysuwa bardzo poważne oskarżenia. Mutharika ma obecnie 78 lat i jest byłym wykładowcą z tytułem profesora prawa.
W połowie 2018 r. Malawi przeżyło potężny wstrząs polityczny. Wiceprezydent kraju Saulos Chilima zrezygnował ze stanowiska, opuścił rządzącą konserwatywno-liberalną Demokratyczną Partię Postępową DPP, i utworzył Zjednoczony Ruch Transformacyjny UTM. Tym samym swoją polityczną przyszłość Chilima uzależnił od wyniku nadchodzących wyborów – zwłaszcza prezydenckich.
Malawi to kraj położony w regionie południowoafrykańskim. Tylko w ostatniej dekadzie miały miejsce na tyle poważne susze, które dotknęły setki tysięcy ludzi, iż kraj stał się po części zależny od zagranicznej pomocy. Mutharika podczas swojej kadencji postawił na inwestycje infrastrukturalne oraz walkę z inflacją, co mu się po części udało. Jednak jego największym minusem jest seria skandali korupcyjnych, które obniżyły poziom zaufania do głowy państwa.
Oprócz Chilimy, do głównych kontrkandydatów zaliczyć należy byłego pastora Lazarusa Chakwerę, który stoi na czele formacji „Malawi Congress Party”. Obaj natomiast grają na kartę oskarżeń, o braku przeciwdziałań ze strony obecnego prezydenta, wobec takich negatywnych zjawisk jak korupcja. Mutharika wszystkiemu zaprzecza, lecz skaza na wizerunku została.
Według części analityków, wiele może zależeć od lojalności elektoratu wiejskiego. Olbrzymie rządowe subsydia oraz państwowy program elektryfikacji wsi ugruntowały pozycję obecnego prezydenta. Głosy tej części społeczeństwa są raczej pewne. Co ważne, prawie połowa wyborców to osoby młode. To do nich zwracał się głównie Chilima, obiecując nowe miejsca pracy. Jego kampania skupiła się na portalach społecznościowych. Chakwera natomiast postawił na budowanie szerokiego frontu opozycyjnego, zwłaszcza na najbardziej zaludnionym południu. Już wkrótce poznamy wynik tej ostrej rywalizacji.
Wicekanclerz Heinz-Christian Strache zrezygnował z zajmowanego stanowiska. Jest to skutek upublicznienia nagrań, które go pogrążyły w skandalu korupcyjnym. Zastąpi go dotychczasowy minister transportu, Norbert Hofer.
Na opublikowanym filmie, nagranym bez wiedzy osób nagrywanych, możemy zobaczyć byłego już wicekanclerza, który omawiał możliwość zlecenia kontraktów rządowych prywatnej firmie kierowanej przez rosyjskiego biznesmena, w zamian za finansowe wsparcie dla jego partii politycznej. Strache podkreślał, że taka forma wspierania jest nielegalna, lecz dalej sugerował, by biznesmen tak zrobił. Smaczku sprawie dodaje fakt, że finanse miały popłynąć dla prawicowej formacji o nazwie: Wolnościowa Partia Austrii.
W komentarzu, już po wybuchu afery, Strache potwierdził, że jego zachowanie było „głupie” i „nieodpowiedzialne”, zaś jego rezygnacja z zajmowanego stanowiska ma na celu uniknięcie dalszych szkód dla obecnego rządu austriackiego. Dodał, że obecna afera to skutek wykorzystania nielegalnych środków przez politycznych przeciwników, zaś on sam jest „ofiarą ukierunkowanego ataku”.
W tej chwili wszyscy oczekują oficjalnego komentarza ze strony kanclerza Sebastiana Kurza, lidera koalicyjnej centro-prawicowej formacji o nazwie: Austriacka Partia Ludowa.
Sam film powstał na hiszpańskiej wyspie Ibiza w 2017 r. Było to na krótko przed wyborami, które wyniosły Strache’go i jego politycznych przyjaciół na szczyt oraz do władzy. Nagranie upubliczniły dwie gazety: Der Spiegel oraz Süddeutsche Zeitung. Nie jest jasne kto zainicjował spotkanie, i kto stoi za nielegalnym nagrywaniem.
Na nagraniu widać dwóch polityków: Strachego oraz Johanna Gudenusa, obaj z Wolnościowej Partii Austrii, którzy rozmawiają z kobietą podającą się za siostrzenicę rosyjskiego oligarchy, chcącego zainwestować w Austrii. Politycy sugerują zakupienie udziałów w jednej z gazet, usunięcie niewygodnych dziennikarzy oraz zmianę profilu tytułu na bardziej lojalnego wobec ich formacji politycznej. Dodają, że istnieje możliwość przyznania rządowych zamówień publicznych w przyszłości.
Światowe agencje zwróciły dziś uwagę na komplikującą się sytuację w Jemenie. Jeszcze niedawno istniała szansa na osiągnięcie porozumienia pokojowego. Znów jednak skonfliktowane strony starły się w ostrych walkach w tym państwie.
Możemy w licznych środkach masowego przekazu przeczytać, że bojownicy Huti starli się już wczoraj z siłami prorządowymi, wspieranymi przez międzynarodową koalicję kierowaną przez Arabię Saudyjską, w portowym mieście Hodeidah. Tym samym naruszone zostały zapisy zawieszenia broni. Zgodnie z wspomnianym porozumieniem, wstrzymanie ognia oraz wycofanie międzynarodowych sił z rejonu miast portowych miało dać początek ostatecznym rozmowom pokojowym.
Z tego co udało się ustalić wiemy, że Huti w ostatnią sobotę zaczęli wycofywać się z trzech miast portowych, w tym z Hodeidach. Porty te są niezwykle ważne – to do nich trafia pomoc humanitarna dla Jemeńczyków, którzy zostali dotknięci klęską głodu, na skutek trwającej od czterech lat wojny domowej – która domową jest tylko w teorii. Jednakże wczoraj na nowo wybuchły walki po tym, jak Huti oskarżyli Saudyjczyków o atak z użyciem dronów na dwie stacje pomp olejowych.
O ile Huti mają wsparcie ze strony Iranu, o tyle wypierany rząd prezydenta Abda Rabbu Mansoura Hadi’ego przez Arabię Saudyjską. Punktem kluczowym była utrata stolicy Sanaa przez Hadi’ego.
Przedstawiciel Zjednoczonych Emiratów Arabskich ZEA, która jest częścią koalicji kierowanej przez Arabię Saudyjską zapowiedział, że za każdy atak rebeliantów odpowiedzią będzie „zemsta”, lecz nie znaczy to jednocześnie wycofanie z samych rozmów pokojowych.
Rozmowy pokojowe zapoczątkowane zostały w grudniu 2018 r., w Sztokholmie. Wtedy to uzgodniono dalszy plan, którego elementem było wycofanie sił rebeliantów z portów w Hodeidah, Saleef i Ras Isa. Jednocześnie Saudyjczycy mieli wycofać siły koalicji z okolic Hodeidah. Tak odblokowany port byłby zdatny do użycia przez misje humanitarne. Problemem okazała się praktyczna implementacja zapisów porozumienia. Nie do końca wiadomo jak daleko mają się cofnąć jednostki i kto ma odpowiadać za zabezpieczenie całego obszaru.
Organizacja Narodów Zjednoczonych oraz Stany Zjednoczone warunkują przejście do drugiej fazy porozumienia od pełnego wdrożenia zapisów umowy sztokholmskiej. Zwłaszcza Amerykanie podkreślają konieczność powściągnięcia stron od dalszego rozlewu krwi, czego elementem ma być rozmieszczenie osób monitorujących sytuację w Jemenie, po obu stronach barykady.
Wojna jemeńska pochłonęła już bardzo wiele ofiar, a kryzys humanitarny uważany jest za najgorszy na świecie.
Już w najbliższy weekend Australijczycy udadzą się do lokali wyborczych, by wybrać członków parlamentu oraz zdecydować, która partia dostanie zadanie sformułowania rządu. Według najnowszego sondażu konserwatyści mogą stracić fotel premiera, na rzecz labourzystów.
Według przewidywań specjalistów, australijska opozycyjna Partia Pracy jest prawie pewnym zwycięzcą w nadchodzącym wyścigu, co może skutkować zmianami na szczytach władzy. Wielu podkreśla, że kampania konserwatywnego premiera Scotta Morrisona, polegająca na zapewnianiu wyborców o podtrzymywaniu dobrej ekonomicznej passy, to za mało.
Jednakże, pomimo prowadzenia australijskich labourzystów w sondażach, ich przewaga nie jest druzgocąca. Zbliżone sondażowe wyniki mogą na ostatniej prostej przed wyborami zmienić się w sposób znaczący, i oczywiście w takiej sytuacji zadecydują głosy niezdecydowanych.
Dzisiejszy sondaż Essential Pool dla „The Guardian” potwierdza tylko przewagę Partii Pracy nad koalicyjnym rządem Morrisona. Jednak różnica jest minimalna. O ile labourzyści mogą liczyć na poparcie rzędu 51,5%, to konserwatyści mogą zebrać około 48,5% głosów.
Komentatorzy z agencji Reutera podkreślają, że taki sondażowy wynik może być skutkiem błędnej kampanii premiera. Skupił się on na ostatnich 28 latach, stałym wzroście gospodarczym, gwarancją, że tylko jego formacja może utrzymać tenże trend, oraz rzekomym zagrożeniem ze strony labourzystów dla obecnej passy. Wyborcy mieli do obecnej sytuacji ekonomicznej się przyzwyczaić, nie odczuwać żadnego zagrożenia, a przez to ich uwaga skupiała się na innych elementach, które Morrison miał ignorować.
Co ciekawe, obecny premier w kampanii obiecał, że doprowadzi do sytuacji, gdy budżet wygeneruje nadwyżkę, którą będzie można przeznaczyć na bardziej ambitne projekty. Partia Pracy obiecywała to samo, tylko szybciej. Lider labourzystów, Bill Shorten dorzucił jednak do tematów kampanijnych kwestie podatkowej sprawiedliwości oraz walkę ze zmianami klimatycznymi. W ostatnim czasie zwłaszcza ta druga kwestia była niezwykle emocjonująca dla Australijczyków.
Dzisiejszy dzień ma upłynąć pod znakiem przemówień liderów dwóch głównych partii politycznych skierowanych do wyborców niezdecydowanych. Zwraca się uwagę, że główne media w kraju masowo poparły obecnego premiera.
Jak donosi agencja Reutera, dziś zostały rozmieszczone dodatkowe siły wojskowe na terenie całej Sri Lanki. Jest to skutek religijnego konfliktu, który w ostatnim tygodniu doprowadził do aktów niekontrolowanej przemocy. Głównymi ofiarami tego, byli mieszkający na wyspie Muzułmanie
W ciągu ostatniego tygodniu tłumy mieszkańców różnych wsi i miast dopuszczali się aktów przemocy wobec wyznawców Allaha. Miano atakować domy oraz sklepy należące do obywateli wyznania muzułmańskiego.
Głównie akty przemocy miały miejsce w ostatnią niedzielę, dwa dni temu. Bardzo szybko wydarzenia te przeniosły się z północno-zachodniej części Sri Lanki, na inne części wyspy. Władze uspokajają podkreślając, że dodatkowe siły wysłane w teren opanowały sytuację.
Przyjmuje się, że najnowsza odsłona religijnego konfliktu ma związek z aktami terrorystycznymi, które miały miejsce podczas Wielkiej Nocy. Wtedy to, na skutek eksplozji materiałów wybuchowych w kościołach i hotelach zginęło ponad 250 osób.
Wiemy, że przedwczoraj jeden z mężczyzn miał zostać zasztyletowany, doszło do publicznego spalenia Koranu oraz zaatakowano meczet. Do zdarzeń doszło w miejscowości Kottampitiya, a następnie w innych częściach wyspy. Według świadków nie było więcej ofiar, gdyż muzułmanie mieli schronić się na terenie pól ryżowych.
Druga fala przemocy miała miejsce w dniu wczorajszym. Około tysiąc osób kamieniami atakowała sklepy należące do muzułman. W sumie statystyki podają zniszczonych 50 domów oraz 17 firm. Pojawiają się oskarżenia, że lokalna policja stała bezczynnie, gdy uzbrojeni w pałki i miecze napastnicy dewastowali własność tejże mniejszości religijnej. Rzecznik policji Ruwan Gunasekera zaprzeczył tym doniesieniom dodając, że teraz panuje spokój, a winni zostaną ukarani. Za taki akt przemocy ma grozić do 10 lat pozbawienia wolności.
Premier Sri Lanki, Ranil Wickremesinghe zapowiedział, że uczyni wszystko, by zapewnić spokój w kraju. Dodał, ze przyznał służbom bezpieczeństwa dodatkowe uprawnienia, by przeciwdziałać w przyszłości takim aktom przemocy.
Na obszarze Sri Lanki, która liczy około 22 miliony mieszkańców, muzułmanie stanowią liczącą się mniejszość – około 10% wszystkich obywateli. Większość to buddyjscy Syngalezi.
Znów gorąco na obszarze Zatoki Perskiej. Zwłaszcza po ostatnich wypowiedziach szefa misji dyplomatycznej USA w Arabii Saudyjskiej. Dokładnie użył stwierdzenia, że Waszyngton powinien udzielić „rozsądnej odpowiedzi w formie krótkiej wojny”. Jest to skutek ataku na tankowce, u wybrzeży Zjednoczonych Emiratów Arabskich.
Niemal natychmiast po wspomnianym ataku, z kręgu amerykańskiego wywiady popłynęły oskarżenia w kierunku Iranu. Ten wszystkiemu zaprzecza. Faktem jednak jest, że Waszyngton nie posiada bezsprzecznego dowodu potwierdzającegotego, kto jest winny ostatnich wydarzeń.
Wspomniane sformułowanie o „rozsądnej odpowiedzi w formie krótkiej wojny” wypowiedział ambasador John Abizaid, który pełni funkcję szefa amerykańskiej placówki w stolicy Arabii Saudyjskiej, Rijadzie. Dodał, że wcześniej musi zostać przeprowadzone gruntowne śledztwo, które odpowie na pytania typu: kto stał za atakiem i jak do niego doszło. Jak sam Abizaid zaznaczył, konflikt nie jest w interesie ani Waszyngtonu, ani Teheranu, a tym bardziej Rijadu.
Z tego co na pewno wiemy, można potwierdzić, że cztery tankowce należące do prywatnych przedsiębiorstw – w tym dwa pod saudyjską banderą – zostało dwa dni temu zaatakowane. Do zdarzenia doszło niedaleko Fudżajra, który stanowi jeden z siedmiu emiratów z ramach Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Teheran to zdarzenie nazwał „niepokojącym i strasznym”, jednocześnie się od niego dystansując.
Faktem jest, że relacje amerykańsko-irańskie są napięte i wprost się już pisze o „wojnie słów”. Waszyngton nie ukrywa, że po zerwaniu w zeszłym roku paktu jądrowego z 2015 r., którego celem miało być ograniczenie możliwości przekształcenia Iranu w nuklearną potęgę, chciałby zniwelować irański eksport ropy naftowej do zera, i tym samym wymóc skuteczną presję. Dla Teheranu natomiast, nie do pomyślenia jest obecność wojskowa USA w regionie. Iran walczy o hegemonię w świecie arabskim.
Członek administracji USA, Brian Hook, który odpowiada za politykę wobec Iranu potwierdził, że wczoraj Sekretarz Stanu Mike Pompeo rozmawiał z sojusznikami z Paktu Północnoatlantyckiego NATO i Unii Europejskiej UE na temat bieżącej eskalacji konfliktu w regionie Zatoki Perskiej. Nie miał ukrywać, że jest to skutek nieodpowiedzialnej polityki ze strony właśnie Iranu, ale bez oskarżaniu Iranu bezpośrednio za ataki na tankowce.
Państwa regionu są ostrożne w komentowaniu ostatnich wydarzeń, Wzywają do śledztwa i ostrożności w oskarżaniu bez dowodów.
„Spodobał mi” się tytuł jednego z artykułów, który znalazłem na stronie portalu BBC. Chodzi o tekst pt.: „Trump dzwoni do Putina i mówi o rosyjskiej mistyfikacji”. Czasami można odnieść wrażenie, że rywalizacja amerykańsko-rosyjska na stałe wpisała się w sposób rozumienia meandrów współczesnego świata, a gdyby nagle stało się inaczej, wielu nie wiedziałoby jak to rozumieć. Z drugiej strony, trudno się dziwić biorąc pod uwagę aktywność samej Rosji na arenie międzynarodowej.
Z tego co wiemy, prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump potwierdził dziennikarzom na portalu Twitter, że przez ponad godzinę rozmawiał telefonicznie ze swoim rosyjskim odpowiednikiem, Władimirem Putinem. Samą rozmowę określił jako dobrą. Kreml również potwierdził fakt rozmowy dodając, że inicjatorem była strona amerykańska.
Zapewne w najbliższych dniach furorę zrobi określenie „Russian hoax”, które możemy przetłumaczyć jako „rosyjską mistyfikację/oszustwo/żart”. W polityce międzynarodowej takie mało przejrzyste sformułowanie można rozumieć wieloznacznie, co może sugerować brak chęci „wbicia szpili” w przeciwnika – albo wręcz przeciwnie…
Nie zmienia to faktu, że ta rozmowa telefoniczna obu przywódców jest pierwszą od czasów opublikowania specjalnego raportu Roberta Muellera, który badał związki Trumpa i jego ekipy z rosyjskimi agencjami przed ostatnimi wyborami prezydenckimi. Co bardziej prodemokratyczni dziennikarze złośliwie dopytywali, czy prezydent USA ostrzegł Putina, by ten nie mieszał się w przyszłoroczne wybory. W raporcie potwierdzono, że Moskwa wpływała na przebieg kampanii, lecz nie ma podstaw twierdzić, że za zgodą ekipy Trumpa, bądź jego samego.
Ostatnie spotkanie Trump-Putin miało miejsce w Argentynie, w grudniu 2018 r., podczas szczytu państw grupy G20. Trump nigdy nie ukrywał, że próba porozumienia nawet z tymi krajami, które nie są traktowane jako sojusznicze przez Waszyngton, nie jest złe. Pojawiły się jednak sugestie, że amerykański przywódca miał swego rozmówcę ostrzec, że mieszanie się w kampanię nie będzie tolerowane.
Rzeczniczka Białego Domu, Sarah Sanders potwierdziła, że podczas rozmowy poruszono takie kwestie jak: kryzys w Wenezueli, gdzie oba kraje wspierają politycznych przeciwników (USA lidera opozycji Juana Guaidó, a Rosja prezydenta Nicolasa Maduro), możliwości opracowania i podpisania wielostronnego porozumienia o ograniczeniach dla rozwoju i rozprzestrzeniania broni masowego rażenia, toczący się konflikt na wschodzie Ukrainy (amerykańska administracja zamroziły kontakty po incydencie w Cieśninie Kerczeńskiej w listopadzie 2018 r., kiedy rosyjskie okręty ostrzelały i zajęły trzy ukraińskie jednostki nawodne).
Źródło: Prezydent Jair Bolsonaro, https:// www.texasstandard. org/ stories/ why- a- hollowing- out-of- democracy- could- happen-i f-brazil- elects- jair-bolsonaro/, [dostęp dn. 04.05.2019]; Fabio Rodrigues Pozzebom/Agência Brasil/Flickr (CC BY 2.0).
Prezydent Brazylii Jair Bolsonaro odwołał wizytę do Stanów Zjednoczonych. Za główną przyczynę podaje się serię protestów zorganizowanych ze strony działaczy homoseksualnych oraz ekologów.
Brazylijski przywódca miał wziąć udział w uroczystym bankiecie w Nowym Jorku, którego organizację podjęła się Brazylijsko-Amerykańska Izba Handlowa. Jednak od samego początku planowania pojawiały się problemy. Wiele znanych i reprezentacyjnych miejsc odmówiło udziału w uroczystości.
Rzecznik prezydenta Bolsonaro, Otavio Rego Barro stwierdził w jednym z wywiadów, że za tym zamieszaniem na pewno stoi burmistrz Nowego Jorku, Bill de Blasio oraz wpływowe grupy interesu. Ostatecznie, pomimo krytyki, swoją siedzibę zgodziło się użyczyć Amerykańskie Muzeum Historii Naturalnej. Podczas bankietu, brazylijski przywódca miał otrzymać prestiżową nagrodę: corocznie przyznawany tytuł Izby za odpowiednią prorozwojową politykę ochrony środowiska. Jednakże sponsorzy, którzy w poprzednich latach brali udział w tej cyklicznej imprezie, jak Delta Airlines, gazeta Financial Times czy firma konsultingowa Bain & Co, się wycofali.
Brazylijsko-Amerykańska Izba Handlowa co roku honoruje osobistości za ich wkład w budowanie dobrych relacji bilateralnych na różnych polach. W poprzednich latach laureatami byli Bill Clinton, czy były nowojorski włodarz, Michael Bloomberg. Jednak wybór Jaira Bolsonaro w tym roku spowodował liczne protesty, chociaż został zaprzysiężony niedawno, bo dnia 1 stycznia 2019 r.
Jair Bolsonaro jest uważany za przedstawiciela skrajnej prawicy. Działacze proekologiczni zarzucają mu, że realizując przedwyborcze obietnice stwarza olbrzymie zagrożenie dla brazylijskiego ekosystemu. Chodzi głownie o zapowiedzi przekształcenia części amazońskich lasów za otwarte na inwestycje. Bolsonaro nie ukrywał, że tylko zmiana podejścia do Amazonii, z utrzymania status quo, na zdolność do włączenia tych obszarów w politykę rozwojową kraju, może przyczynić się do wzrostu gospodarczego państwa.
Natomiast de Blasio nie ukrywał w swoich publicznych wypowiedziach, że uważa brazylijskiego prezydenta za „osobę niebezpieczną”, podkreślając rzekomy rasizm i homofobię.
Na linii brazylijsko-amerykańskiej spięcie, które może się w przyszłości pogłębiać.
Źródło: Prezydent Patrice Talon, https://pt.wikipedia.org/ wiki/Patrice_ Talon#/ media/ File: Pr%C3%A9sident _Patrice _Talon .jpg, [dostęp dn. 03.05.2019]; CC BY-SA 4.0.
Do ostrych starć protestujących z siłami porządkowymi doszło w dniu wczorajszym w Beninie. Był to efekt społecznego niezadowolenia po niedzielnych wyborach parlamentarnych w tym zachodnioafrykańskim państwie. Wczoraj właśnie ogłoszono wyniki, ale co ważne, do samych wyborów nie dopuszczono nawet jednego przedstawiciela legalnej opozycji.
Dnia 28 kwietnia 2019 r. miały miejsce w Beninie wybory parlamentarne. Od początku były one kontrowersyjne. Powodem tego było niedopuszczenie legalnymi środkami przedstawicieli opozycji. Jeszcze w trakcie oddawania głosów wiadomym było, że w związku z bojkotem jaki ogłosili opozycjoniści, frekwencja będzie bardzo niska.
Tak też się stało. Z tego powodu, obecne elity będące u steru władzy, niemal natychmiast po zamknięciu lokali wyborczych zdecydowały o rozmieszczeniu w kluczowych częściach stolicy dodatkowych sił porządkowych.
Obecnie na czele sił opozycyjnych stoi były prezydent Boni Yayi. Pełnił on najważniejszy urząd w państwie w latach 2006-2016. To on wzywał do zbojkotowania ostatnich wyborów parlamentarnych przez obywateli. Już po zamknięciu lokali wyborczych wydał odezwę o zorganizowaniu masowych demonstracji. Wielu posłuchało, wychodząc na ulicę i stawiając prowizoryczne blokady na ulicach z płonących opon i innych materiałów. W dniu wczorajszym wznoszono okrzyki przeciwko obecnemu prezydentowi, którym jest Patrice Talon.
Bardzo szybko przedwczoraj sytuacja wymknęła się spod kontroli. Podpalono siedziby kilku firm, a w okna instytucji rządowych rzucano kamieniami. Policja użyła gazu łzawiącego, by rozbić grupy protestujących. Wczoraj natomiast policja miała użyć broni palnej. Tak przynajmniej twierdzą świadkowie, na których powołuje się agencja AFP. Co najmniej dwie osoby miały zostać ciężko ranne.
W 1990 r. Benin ostatecznie wszedł na drogę demokracji i do niedawna był uznawany za wzór demokracji dla niestabilnej części zachodniej kontynentu afrykańskiego. Ostatnie wydarzenia jednak nie napawają optymizmem. Na uwagę zasługuje fakt, że obecne elity rządowe nowelizując prawo wyborcze wprowadziły takie obostrzenia, które uniemożliwiły wystawienie nawet jednego kandydata w wyborach, który nie byłby z partii rządzącej. To nasuwa wątpliwości, czy wciąż możemy mówić o benińskiej demokracji.
Źródło: Maha Vajiralongkorn, http://royalcentral.co.uk/ international/ thailand/ rituals- begin- for- coronation- of- king-of- thailand- 119338, [dostęp dn. 02.05.2019]; By NBT - https://www.youtube.com/watch?v=PmqK9DYCKpc, CC BY 3.0.
Tak jak Japonia, tak i Tajlandia wchodzą w nową epokę w swoich dziejach. Jak podaje agencja Reutera, Król Maha Vajiralongkorn ma dziś złożyć hołd przodkom. Jest to pierwszy element bardzo złożonej tradycyjnej ceremonii koronacyjnej w Królestwie Tajlandii.
Formalnie sama koronacja będzie się odbywała od najbliższej soboty, aż do poniedziałku. Będzie to pierwsze takie wydarzenie w Tajlandii od 69 lat. Ostatni raz, bo w 1950 r. obywatele brali udział w podobnym akcie, gdy na tron wstępował Król Bhumibol Adulyadej, ojciec Mahy Vajiralongkorny.
Obecny władca: Maha Vajiralongkorn, znany jest powszechnie jako Rama X – oficjalne imię monarchy. Wiemy, że ma 66 lat i stał się konstytucyjnym władcą już w październiku 2016 r., po śmierci Bhumibola Adulyadeja. Obecne uroczystości wynikają nie z konstytucji, lecz tradycji, która jest uświęcona w Tajlandii.
Według oficjalnego scenariusza, dziś Maha Vajiralongkorn ma oddać hołd swoim przodkom. Zwłaszcza dwóm władcom z przeszłości: Królowi Chulalongkornowi, znanemu jako Ramie V, który w XIX w. przeprowadził gruntowną modernizację królestwa; oraz Ramie I, założycielowi dynastii Chakri w XVIII stuleciu.
Co ważne, w uroczystościach monarsze będzie towarzyszyć jego nowa żona, do niedawna zastępczyni jako straży przybocznej. Pani Generał Suthida Vajiralongkorn na Ayudhya po uroczystościach koronacyjnych będzie oficjalnie tytułowana królową.
Źródło: Juana Guaido na jednej z demonstracji z lutego 2019 r., https://upload.wikimedia.org/ wikipedia/ commons/b/ b1/Marcha- Caracas-02- 02-2019-Juan- Guaido-Presidente- Interino -Venezuela- Por-fotografo_ Venezolano.jpg, [dostęp dn. 02.05.2019]; This file is licensed under the Creative Commons Attribution-Share Alike 4.0 International license.
Już od wielu miesięcy sytuacja w Wenezueli jest bardzo napięta. W starciach zwolenników opozycji z siłami wiernymi obecnemu prezydentowi, znów polała się krew. Jednak zdaniem części komentatorów, to co teraz obserwujemy możemy nazwać politycznym impasem, i tylko armia mogłaby zakończyć sytuację niekorzystną tak dla kraju, jak i dla zwykłych obywateli.
Wielu protestujących wezwało lidera parlamentu i samozwańczego tymczasowego prezydenta Juana Guaido, by ten ostatecznie przejął ster władzy. Nie ma on jednak dość siły, by sprostać temu zadaniu. Prezydent Nicolas Maduro ma wciąż duże poparcie społeczne i może liczyć na wsparcie chociażby policji i innych służb wewnętrznych.
Ostatnio Guaido wezwał obywateli do wyjścia na ulicę i „marszem miliona” zmuszenia do rezygnacji obecnych politycznych elit. Jednak policja ostro stłumiła ostatnie protesty w stolicy, Caracas. Użyto gazu łzawiącego i na pewno była ofiara śmiertelna – młoda kobieta miała umrzeć w szpitali po tym, jak gumowa kula trafiła ją w głowę. Po tych wydarzeniach, wielu demonstrantów udało się wczoraj do domu.
W tle wewnętrznego kryzysu jest międzynarodowa rywalizacja o wpływy. Stany Zjednoczone i Federacja Rosyjska wzajemnie oskarżają się o podsycanie niepokojów wenezuelskich poprzez wspieranie jednej ze stron konfliktu. W grę wchodzi ropa, której ważnych producentem jest właśnie Wenezuela, członek organizacji państw produkujących i eksportujących ropę naftową: OPEC.
Guaido nieraz wzywał armię do obalenia Maduro, lecz oficerowie pozostają wierni przywódcy, który stoi na czele tego południowoamerykańskiego państwa od 2013 r., czyli od śmierci legendarnego Hugo Chaveza.
Już od ponad trzech miesięcy trwają masowe protesty przeciwko Maduro, lecz ten niezachwianie trzyma się u steru władzy. Pomimo hiperinflacji, gospodarczej recesji i brakiem dostępu do wielu ważnych produktów pierwszej potrzeby, wciąż może liczyć na duże poparcie. Wenezuelczycy są bardzo podzieleni w tejże kwestii.
Co ważne, Guaido ma poparcie USA, Unii Europejskiej i wielu innych państw, zaś Maduro może liczyć na Rosję, Chińską Republikę Ludową i Kubę. Ostatnio Waszyngton oznajmił, że nie wyklucza zbrojnej interwencji w tym państwie.