SIEĆ REGIONALNYCH OŚRODKÓW DEBATY MIĘDZYNARODOWEJ
Burkina Faso ponownie znalazło się na celowniku fundamentalistów islamskich. Zarówno wczoraj, jak i dzisiaj, doszło do przelania niewinnej krwi w całej serii zamachów terrorystycznych.
Tylko dziś, na północy kraju, w dwóch zamachach śmierć poniosło 8 osób. Wczoraj natomiast zginęło 17 osób. Tylko w wiosce Deneon, w prowincji Bam, zamordowano 7 mieszkańców. Wiadomo tylko, że za aktem przemocy stała jakaś zbrojna grupa.
Nieoficjalnie źródła podają, że wczoraj w ataku na jednostkę wojskową w Deou, w prowincji Soum, zabito żołnierza. Natomiast we wsi Komsilga, w okręgu Zimtanga, około 20 napastników na motocyklach zabiło 9 mieszkańców. Podpalono też sklepy i zaparkowane pojazdy mechaniczne. Natychmiast w miejsce ataków wysłano dodatkowe siły, by zabezpieczyć obszar i zapewnić bezpieczeństwo.
Burkina Faso to państwo afrykańskie położone na niestabilnym obszarze o nazwie Sahel. Już od 7 lat zmaga się z rebelią religijnych ekstremistów. W Burkina Faso operuje zarówno Państwo Islamskie, jak i niesławna Al-Kaida. Armia nie radzi sobie z coraz silniejszymi grupami terrorystycznymi i z tego powodu, o ile początkowe ataki koncentrowały się północy kraju, to teraz rozprzestrzeniły się na wschód oraz na zachód.
Źródło: Sebstian Kurz,
https://en.wikipedia.org /wiki/ Sebastian_ Kurz#/ media/ File: Sebastian_ Kurz_ (2018-02-28) _(cropped) .jpg, [dostęp dn. 30.09.2019]; Attribution 4.0 International (CC BY 4.0).
Pierwsze powyborcze sondaże w Austrii dają zwycięstwo, w ręce lidera konserwatystów, którym jest Sebastian Kurz. Trzecie miejsce zajęła skrajna prawica, ze swoimi kontrowersyjnymi pomysłami, lecz z wynikiem poniżej przewidywań. Zyskali natomiast Zieloni, którzy dalej mają czwarte miejsce, lecz różnica do trzeciej formacji jest mniejsza, niż pokazywały przedwyborcze sondaże. Tym samym, Kurz ma otwartą drogę do tworzenia rządu koalicyjnego, zarówno ze skrajną prawicą, jak i Zielonymi. Główną opozycją będą socjaldemokraci.
Wybory parlamentarne w Austrii mają miejsce po tym, jak w maju 2019 r. rozpadła się koalicja rządowa. Upadek rządu związany był ze skandalem. Wtedy Kurz zdecydował się na zakończenie współpracy z Wolnościową Partią Austrii FPÖ. Skandal z upublicznieniem nagrania skutkował rezygnacją z urzędu Wicekanclerza, ważnego polityka FPÖ, Heinza-Christiana Strachego. Dla samego Kurza, ta zmiana nie wpłynęła na wyniki jego partii.
Co więcej, kolejne oskarżenia o nieuczciwość i defraudacje wobec FPÖ skutkowało odsunięciem się części wyborców od ich partii, czyli Wolnościowej Partii Austrii. Sam Strache, co oczywiste, odrzuca oskarżenia.
Już od miesięcy, Austriacka Partia Ludowa ÖVP plasowała się na bezpiecznym pierwszym miejscu. Przedwyborcze sondaże dawały około 37% poparcia. W pierwszych doniesieniach po wyborach, zwycięstwo może być na porównywalnym poziomie. Kurz już podziękował wyborcom, lecz nie przestawił planu koalicyjnego. Obiecał natomiast rozmawiać z każdym. Najbardziej prawdopodobne jest ponowne utworzenie rządu z Wolnościową Partią Austrii lub Zielonymi, choć pojawiły się też sugestie zbliżenia do formacji NEOS – Nowa Austria i Forum Liberalne. Socjaldemokratyczna Partia Austrii SPÖ z wynikiem 21,7% też ma prowadzić z Kurzem rozmowy, lecz ich sukces jest mało prawdopodobny. Sam wynik, dający drugie miejsce, jest najgorszym do zakończenia II wojny światowej dla socjaldemokratów.
Nie jest jednak jasne, czy FPÖ będzie chciała koalicja. Wynik wyborczy jest o 10% mniejszy, niż po ostatnich wyborach. Sam lider, Norbert Hofer zaznaczył, że jeśli sondaże się potwierdzą, ewentualna koalicja z konserwatystów osłabiłaby już i tak słabą partię.
Tak jak syryjska wojna domowa, już dawno przestała angażować tylko strony tego wewnętrznego konfliktu, podobnie się ma z bardzo krwawym sporem na terenie Jemenu. O ile rząd centralny ma wsparcie koalicji międzynarodowej kierowanej przez Arabię Saudyjską, tak rebelianci Huti mogą liczyć na Iran. Sama wojna ma zmienne koleje i raz jedni, innym razy drudzy, wygrywają na różnych frontach.
Jak podaje BBC, podkreślając tymczasowy brak możliwości zweryfikowania informacji, powołując się na Huti, po ataku na cele położone na pograniczu jemeńsko-saudyjskim, duża liczba żołnierzy koalicji miała zostać schwytana. Byłby to bardzo duży sukces militarny rebeliantów. Nic tak nie podtrzymuje morale, jak zwycięska bitwa.
Zdaniem rzecznika Huti, niedaleko saudyjskiego miasteczka Najran, aż trzy brygady międzynarodowe walczące dla rządu centralnego miały się poddać. Dodano w specjalnym oświadczeniu, że liczba jeńców oscyluje w kilku tysiącach, zaś zabitych już liczy się w setkach. Sama operacja militarna Huti miała być największą od czasu wybuchu rebelii.
Saudyjczycy nie potwierdzili tych doniesień. Pułkownik Yahiya Sarea, który pełni funkcję rzecznika rebeliantów stwierdził, że „siły saudyjskie poniosły ogromne straty osobowe i materiałowe”. Natomiast pojmani jeńcy mają przed widzami telewizji Huti, Al Masirah TV przemaszerować, co ma być formą zwycięskiej defilady.
O samych rebeliantach Huti zrobiło się niedawno bardzo głośno. Dnia 14 września 2019 r., jak sami twierdzą, przeprowadzili szereg ataków z użyciem rakiet i dronów na saudyjskie instalacje naftowe. Miało to szeroki i negatywny oddźwięk na światowe ceny ropy naftowej. Jednakże, zdaniem Saudyjczyków, a zwłaszcza ich sojuszników, Amerykanów, to nie Huti byli winni, tylko Irańczycy. To jeszcze bardziej zaogniło trudną sytuację na Bliskim Wschodzie. Teheran zaprzecza jakiegokolwiek udziału w tych atakach, choć wszyscy wiedzą, że wspiera Huti.
Wojna domowa w Jemenie wybuchła w 2015 r. i skutkowała ucieczką prezydenta, którym był i jest Abdrabbuh Mansour Hadi, i jego rządu tak z kraju, jak i ze stolicy, Sanie. Huti zajęli znaczną część państwa – głownie na północy. Hadi uzyskał wsparcie międzynarodowej koalicji kierowanej przez Arabię Saudyjską. Saudyjczycy głównie przeprowadzają naloty na rebeliantów, a ci odwdzięczają się wystrzelonymi rakietami. Zdaniem ONZ od 2016 r. zginąć mogło ponad 70 tysięcy osób, a wielu cierpi na niedobory żywności. Wojna spowodowała jedną z najgorszych katastrof humanitarnych na świecie.
Źródło: Sytuacja militarna w Jemenie na czerwiec 2019 r., zielonym kolorem zaznaczono obszar pod kontrolą Huti, czerwonym ziemie pod władzą zwierzchnią uznanego rządu prezydenta Hadi’ego, kolorem żółtym secesjonistów, kolorem białym obszar pod kontrolą sił wiernych nieżyjącego pierwszego prezydenta Jemenu, Ali Abdullaha Saleha, który nie zgadzał się z Hadim, szarym kolorem obszary pod kontrolą islamskich fundamentalistów,
https://en.wikipedia.org/wiki/ Yemeni_ Civil_ War_( 2015–present) #/ media/ File: Map_ of_ the_ Yemeni_ Civil_ War_ as_ of_ 8_J uly_ 2019.png, [dostęp dn. 28.09.2019]; Attribution-ShareAlike 4.0 International (CC BY-SA 4.0).
Do szokującego odkrycia doszło w jednej z islamskich szkół – a przynajmniej ten budynek taki miał status. Policja podjęła decyzję o wkroczeniu do nieruchomości. Na miejscu odkryła 300 chłopców i mężczyzn – najmłodszy miał 5 lat – którzy byli zakuci w łańcuchy i nosili blizny po wielokrotnych pobiciach. Do zdarzenia doszło na północy kraju.
Budynek rzekomej szkoły był położony w mieście Kaduna. Świadkowie podają, że większość uwolnionych to niepełnoletni. Jedni byli zakuci kajdankami na poziomie kostek, inni byli wiązani do dużych metalowych kół. Wszystko po to, by żaden nie uciekł. Jeden z chłopców, który był podtrzymywany przez policjantów, nosił ślady podobne do tych, które są skutkiem używania bicza.
Zdaniem policji, uwolnieni pochodzili z różnych państw. Są osoby przywiezione z Burkina Faso, Ghany, czy Mali. Większość jednak to Nigeryjczycy. W wielu przypadkach przywozili ich rodzice wierząc, że to szkoła, lub ośrodek rehabilitacji.
Policja potwierdziła, że w związku z tą bulwersującą sprawą, aresztowano 7 osób. Władze na chwilę obecną dostarczają artykuły pierwszej potrzeby wszystkim uwolnionym.
Nie do końca jest wiadomo, jakie było przeznaczenie więzionych. Zdaniem niepotwierdzonych informacji, mogło dochodzić do głodzenia, torturowania oraz wykorzystywania seksualnego. Nad bramą wjazdową do budynku jest napis: Centrum studiów islamskich imama Ahmada Bun Hambala.
Nigeria to państwo frontowe w walce z islamskim fundamentalizmem, który w Afryce Subsaharyjskiej rośnie w siłę. Za najważniejszą organizację terrorystyczną operującą w państwie nigeryjskim uznaje się Boko Haram.
Do krwawego zamachu terrorystycznego doszło na egipskim obszarze o nazwie Synaj Północny. Za cel wzięto żołnierzy służących w armii Egiptu. Do ataku już przyznało się niesławne Państwo Islamskie.
W ataku, który miał miejsce na Północnym Synaju, siedmiu żołnierzy zginęło. Śmierć poniósł również jeden cywil. Takie dane podały egipskie służby bezpieczeństwa. Natomiast w innym ataku, w mieście Bir al-Abed, straty Egiptu to dwóch rannych żołnierzy.
Agencja Amaq, która jest medialną przybudówkę Państwa Islamskiego, potwierdziła, że za zamachami stali fundamentaliści z tejże organizacji terrorystycznej. Dodała jednak, że miano w ich trakcie uśmiercić aż 15 żołnierzy. Nie ma jednak jak sprawdzić wiarygodność tych doniesień.
Tak samo, jak nie można określić, na ile prawdziwe są dane egipskich służb o wyeliminowaniu 118 bojowników organizacji ekstremistycznych działających na Synaju – nie podano jednak w jakim okresie miało to miejsce.
Egipt już od długiego czasu zmaga się z islamskim fundamentalizmem. Natomiast Półwysep Synaj był nieraz świadkiem krwawych zamachów. W tej materii nie zależy spodziewać się niestety żadnych zmian.
Źródło: Mapa Sudanu
– skrót C. A. R. oznacza Central African Republic, czyli Republikę Środkowoafrykańską, https://commons.wikimedia.org/ wiki/ Maps_ of_ Sudan#/ media/File: Sudan- CIA_ WFB_Map.png, [dostęp dn. 26.09.2019]; By United States Central Intelligence Agency - CIA World Factbookhttps://www.cia.gov/ library/ publications /the- world- factbook/ geos /su. html Image: https://www.cia.gov/ library/publications /the-world- factbook/ graphics/ maps/ large/ su-map.gif, Public Domain.
Sudańskie władzy podały dziś, że ze względów bezpieczeństwa całkowicie zamykają swoje granice z Libią oraz Republiką Środkowoafrykańską. Komentatorzy podkreślają, że tak zdecydowane działania są pierwszymi nowego rządu od kwietniowej rewolty.
Sudan pogrążony był w wewnętrznym chaosie od czasu upadku w kwietniu 2019 r., wieloletniego przywódcy, którym był Omar al-Bashir. Rada Suwerenna podała w oświadczeniu, że musiała podjąć nadzwyczajne środki, gdyż sytuacja stanowiła zagrożenie dla bezpieczeństwa i gospodarki. Chodzić miało o nielegalne przekraczanie granicy pojazdów należących do sąsiadów. Najwięcej tego typu aktów miało mieć miejsce właśnie na obszarach przygranicznych z Libią i Republiką Środkowoafrykańską, które już od pewnego czasu, pogrążone są w wewnętrznych konfliktach. W ten sposób, poprzez przekraczanie granicy, niepokoje i przemoc miały być również przenoszone na sudańskie terytorium. Nie ma niestety bardziej szczegółowych detali, jak wspomniane naruszanie granicy, miało wpływać na poziom sudańskiego bezpieczeństwa.
Co ważne, oświadczenie Rady miało nastąpić po konsultacjach z regionalnymi przywódcami Darfuru, położonego na zachodzie Sudanu. Jak powszechnie wiadomo, na tym obszarze panuje nieprzerwanie przemoc od 2003 r. Wtedy to wybuchł konflikt między niearabskimi wspólnotami etnicznymi, a arabskimi, wspieranymi przez rząd centralny, na czele którego stał Omar al-Bashir.
Sudańskie władzy w przeszłości oskarżały Libię i Republikę Środkowoafrykańską o to, że przyzwalały na przemyt broni, wykorzystywanej później w walce z rządem centralnym. Kiedy w państwach sąsiadujących wybuchły konflikty wewnętrzne, z automatu rzutowały one na sytuację w obszarach przygranicznych, nad którymi władze sudańskie traciły powoli kontrolę.
Niektórzy dziennikarze podkreślają, że w oświadczeniu nie ma nawet wzmianki o Czadzie, z którym Sudan ma długą granicę. Jest to zapewne pokłosie ścisłej współpracy oraz wspólnych patrolach i działaniach na granicy.
Źródło: Jacques René Chirac (1932-2019),
https://pl.wikipedia.org/wiki /Jacques_ Chirac#/ media/ Plik: Jacques_ Chirac_2.jpg, [dostęp dn. 26.09.2019]; By Remibetin - Praca własna, CC BY-SA 3.0.
W wieku 86 lat zmarł były prezydent V Republiki Francuskiej, Jacques René Chirac. Stał on na czele francuskiego państwa przez 12 lat, tj.: od 1995 r. do 2007 r. Świat zapewne zapamięta go, jako gorącego orędownika pogłębiania integracji europejskiej. Przeciwnicy zaś będą podkreślać skandale korupcyjne, które wiązano z nazwiskiem zmarłego.
Jacques Chirac przewodził Francji przez dwie kadencje, i to w chwilach, które zapewne przejdą do historii. To on wprowadzał kraj do strefy euro. Wspólna europejska waluta zastąpiła francuskiego franka. Chirac również dwukrotnie stał na czele rządu. Francuskie Zgromadzenie Narodowe minutą ciszy uczciło pamięć zmarłego byłego przywódcy.
Wielu zapamięta zmarłego jako tego, który bardzo ostro sprzeciwiał się amerykańskiej inwazji na Irak w 2003 r. Jego poglądy, dość ostro wyrażane, zostały dobrze zapamiętane. Jednak ogólnie przyjmuje się, że był on pragmatycznym przywódcą.
Chirac to również były mer Paryża. Podjęto zatem decyzję, że dwie godziny wcześniej zostaną wyłączone światła umieszczone na Wieży Eiffla. Z okolicznościową przemową ma również wystąpić obecny prezydent, którym jest Emmanuel Macron.
Były premier Luksemburga i obecny przewodniczący Komisji Europejskiej, Jean-Claude Juncker stwierdził, że wiadomość o śmierci Chiraca mocno go poruszyła. Dodał, że Europa straciła wybitnego męża stanu, a on sam dobrego przyjaciela. Szefowa niemieckiego rządu, Angela Merkel zauważyła, że to smutna wiadomość, a ona osobiście straciła bliskiego partnera europejskiego. Byli prezydenci Francji, François Hollande i Nicolas Sarkozy również złożyli hołd zmarłemu. Do kondolencji już przyłączył się rosyjski przywódca, Władimir Putin oraz szefowie brytyjskiego rządu, byli i obecny.
Obok sprzeciwu wobec amerykańskiej inwazji na Irak, przyczynił się do tego, że we Francji oficjalnie przyznano się do współudziału w deportowaniu Żydów do obozów śmierci w czasie II wojny światowej. Poza tym, skrócił kadencję prezydenta z 7 do 5 lat oraz zniósł obowiązkową służbę wojskową. Optował za federacyjnym modelem integracji europejskiej. Sam chciał, by klasyfikowany go jako centrystę i umiarkowanego politykę. Zmarł w otoczeniu najbliższych.
Kilka tysięcy Słowaków przemaszerowało ulicami stolicy i kilku innych słowackich miast. Był to efekt upublicznienia nowych faktów, związanych z tragicznie zamordowanym dziennikarzem w 2018 r. Mimo, że frekwencja nie była tak wysoka jak przed rokiem, to jednak wciąż imponuje rozmach społecznego niezadowolenia.
Kiedy w lutym 2018 r. media obiegła informacja o zamordowaniu reportera śledczego Jana Kuciaka oraz jego narzeczonej, Martiny Kusnirovej, niemal co tydzień na ulice wychodzili zbulwersowani Słowacy. Oskarżano dominujący w polityce i biznesie establishment o to, że jest przesiąknięty korupcją.
W największej manifestacji wzięło wtedy udział ponad 70 tysięcy obywateli. Miało to swoje przełożenie na polityczne życie na Słowacji. Wtedy z urzędu szefa rządu zrezygnował Robert Fico. Koalicja rządowa – składająca się z trzech formacji politycznych – przetrwała, pomimo społecznego gniewu. Nowy premier Peter Pellegrini, który wywodzi się z tego samego obozu politycznego co Fico, utrzymał stabilność i pozycję. Jednak ponownie obywatele wyszli na ulice, gdy okazało się, że prawdopodobnie jedną z zamieszanych osób w morderstwie jest człowiek zatrudniony w organach państwowych.
Jednym z pięciu oskarżonych o polityczny mord jest Marian Kocner, który miał wpływy w kręgach politycznych. Kocner i trzech innych oskarżonych nie przyznali się do winy. Piąty przyznał się do zastrzelenia Kuciaka i nawiązał współpracę z organami ścigania.
To co jednak najbardziej rozsierdziło Słowaków to informacja, że jeszcze miesiąc temu Kocner miał kontaktować się prywatnie z „przedstawicielami organów państwowych oraz wymiaru sprawiedliwości”.
Przyjmuje się, że dziś w na ulice Bratysławy wyszło 5 tysięcy obywateli. Skandowali oni takie hasła jak „Kocner to Fico”, czy „Dość tego wszystkiego!”. Zdaniem protestujących, przez lata budowano system, gdzie biznes i polityka tak blisko się stykali, że doszło do ukształtowania bardzo niezdrowych relacji.
W ciągu ostatnich 12 lat, partia o nazwie Kierunek-Socjalna Demokracja (SMER) dominowała na politycznej scenie. Rządziła w sumie dekadę. Obecnie również przewodzi w sondażach, choć straciła część procentowych punktów, co łączy się z głośnym podwójnym morderstwem.
Władze Demokratycznej Republiki Konga DRK potwierdziły, że armii udało się wytropić i zabić ściganego przez społeczność międzynarodową, zbrodniarza o nazwisku: Sylvestre Mudacumura. Nakaz aresztowania został wystawiony przez Międzynarodowy Trybunał Karny.
Od wielu lat Mudacumura kierował działaniami rebelianckiej grupy o nazwie: Demokratyczne Siły Wyzwolenia Rwandy FDLR, które działały również na terytorium DRK. W jej skład wchodzili głownie przedstawiciele ludu Hutu. Walczyła ona przeważnie przeciwko siłom innej wspólnoty etnicznej: Tutsi.
Sylvestre Mudacumura miał zostać zabity przez żołnierzy, ostatniej nocy, na wschodzie DRK. O fakcie tym poinformował rzecznik kongijskiej armii, Richard Kasonga. Władze Rwandy z zadowoleniem przyjęły fakt zabicia lidera FDLR. Rwandyjski minister Olivier Nduhungirehe skomentował śmierć Mudacumury, jako dobrą wiadomość dla „pokoju i stabilności w regionie”.
Członkowie FDLR oskarżani byli o to, że w 1994 r. walnie przyczynili się do eskalacji przemocy w Rwandzie, co skutkowało ludobójstwem skierowanym przeciwko Tutsi – zginęło około 800 tysięcy członków tej wspólnoty.
W późniejszym okresie, ta rebeliancka grupa destabilizowała sytuację tak w Rwandzie, jak i w DRK. FDLR powstały w 2000 r., i głównie składały się z byłych członków Armii Wyzwolenia Rwandy ALiR, oraz bojówek Interahamwe i Impuzamugambi.
Rwanda przez długi czas brała na siebie ciężar walki z rebeliantami Hutu. Ostatnio jednak również prezydent DRK, Felix Tshisekedi obiecał pomóc w walce z tym destabilizującym czynnikiem, i należy uznać śmierć lidera za olbrzymi sukces.
Międzynarodowy Trybunał Karny wydał nakaz aresztowanie dla Mudacumury już w 2012 r. Było to pokłosie śledztwa prowadzonego w związku z ludobójstwem w Rwandzie w 1994 r., oraz późniejszymi działaniami FDLR we wschodniej części Demokratycznej Republiki Konga.
Rola Mudacumury w ludobójstwie była znacząca. W tamtym czasie był on zastępcą dowódcy Gwardii Prezydenckiej, której poczynania zapoczątkowały tragiczne w skutkach wydarzenia. Po klęsce w wojnie z Tutsi, większość liderów organizacji odpowiedzialnych za ludobójstwo uciekła do sąsiedniego ówczesnego Zairu (dzisiaj DRK). FDLR brała udział w II wojnie kongijskiej, a w późniejszym okresie również destabilizowała sytuację w DRK.
Już od kilku miesięcy trwają protesty w Algierskiej Republice Ludowo-Demokratycznej. Tym samym sytuacja w tym północnoafrykańskim kraju jest coraz bardziej niestabilna. Również postawa wojskowych, którzy posiadają duże wpływy, nie sprzyja budowaniu ładu.
Opinia publiczna zalewana jest doniesieniami o kolejnych protestach w Algierii. Ostatnio szef sztabu generalnego rozkazał, by policja blokowała drogi dojazdowe do stolicy oraz przejmowała auta i autobusy dowożące protestujących. Jak podaje agencja Reutera, środek ten jest najnowszym, ale nie jedynym, który ma na celu powstrzymanie niezadowolonych obywateli od organizowania się i wychodzenia na ulice. Demonstranci są zdenerwowani tym, że pomimo obalenia wieloletniego przywódcy, ster władzy jest w rękach starych elit, co nie sprzyja ewentualnym prodemokratycznym reformom.
Gen. Ahmed Gaid Salah powiedział wczoraj mediom, że rzeczywiście podjęto dodatkowe środki. Właściciele aut i autobusów, którzy udostępniają pojazdy na rzecz demonstrantów, mają być za to karani finansowo. Salah jest uważany za tego, który realnie obecnie włada Algierią. Argumentuje on stosowanie dodatkowych środków, jako dbałość o spokój zwykłych obywateli.
W latach 1999-2019 prezydentem Algierii był Abd al-Aziz Buteflika, który po serii protestów zrezygnował w kwietniu br. Tymczasowy prezydent, którym jest Abdelkader Bensalah ogłosił niedawno, że wybory zostaną rozpisane na dzień 12 grudnia 2019 r., w celu rozładowania politycznego napięcia toczącego kraj. Salah jest zwolennikiem takiego rozwiązania, lecz dla protestujących to za mało. Obawiają się, że stara elita może zdominować scenę polityczną, a sukces z obaleniem Butefliki będzie tylko osobową, a nie jakościową, zmianą. Demonstranci domagają się jeszcze przed wyborami reform instytucjonalnych oraz odejścia Salaha.
Co więcej, obecna sytuacja jest bez precedensu i nie ma pokrycia w obowiązujących rozwiązaniach konstytucyjnych. Bensalah powinien pełnić tymczasowo funkcję głowy państwa przez 90 dni, co minęło w lipcu. Nie robi się obecnie sondaży przedwyborczych, gdyż nie ma żadnych kandydatów.
Kryzys polityczny i konstytucyjny trwa.
Źródło: Prezydent Nigru, Mahamadou Issoufou,
https://commons.wikimedia.org/ wiki/ File: Mahamadou_ Issoufou- IMG_ 3624.jpg, [dostęp dn. 18.09.2019]; his file is licensed under the Creative Commons Attribution-Share Alike 2.0 France license.
Wspólnota Gospodarcza Państw Afryki Zachodniej ECOWAS podjęła decyzję o przeznaczeniu 1 miliarda dolarów amerykańskich na walkę z zagrożeniami wynikającymi z islamskiego fundamentalizmu. Bez wątpienia ekstremiści stanowią obecnie największą bolączkę dla zachodnioafrykańskiego bezpieczeństwa.
Informację o tym podał obecny lider bloku ECOWAS, którym jest prezydent Nigru, Mahamadou Issoufou. Jak sam stwierdził, pieniądze te posłużą do wzmocnienia zdolności operacyjnych wspólnych sił regionalnych, stworzenia jednostek szybkiego reagowania państw członkowskich oraz na wspólne działania wywiadowcze skierowane przeciwko ekstremistom. Kwota ta ma być wydatkowana w latach 2020-2024. Mahamadou Issoufou obwieścił tenże plan podczas szczytu ECOWAS, który miał miejsce w stolicy Burkina Faso, Wagadugu.
Na obszarze Sahelu w ostatnich miesiącach coraz silniejsze są ugrupowania mające powiązania z Państwem Islamskim oraz Al-Ka’idą. Duże połacie ziemi są obecnie pod kontrolą bojowników, a regularne siły takich państw jak Mali, czy Burkina Faso, mają poważny problem, by opanować sytuację. To zaś rzutuje na ład w całym zachodnioafrykańskim regionie.
Coraz większe zagrożenie ze strony islamskich fundamentalistów skutkowało zwołaniem nadzwyczajnego szczytu w Wagadugu. Zebrali się przywódcy 15 państw członkowskich ECOWAS oraz Mauretanii i Czadu.
Mahamadou Issoufou poszedł jednak dalej w swoich komentarzach, co nie uszło uwadze komentatorom afrykańskiej sytuacji. Stwierdził on, że źródeł kryzysu trzeba szukać w Libii, a winnymi tego jest społeczność międzynarodowa. Libijski chaos ma za to przełożenie na to, co dzieje się w regionie jeziora Czad, i tam skupić się mają działania ECOWAS.
Miesiąc temu, Organizacja Narodów Zjednoczonych ONZ wydała raport, w którym z niepokojem spogląda na sytuację w Afryce Zachodniej. Zaznaczono, że rozprzestrzenianie działań islamskich fundamentalistów na kolejne obszary i bardzo szybko rosnąca liczba aktów przemocy musi budzić niepokój, a państwa regionu powinny znacząco zwiększyć wydatki na obronność, poza tym, co już jest wydatkowane.
Źródło: Prezydent Afganistanu Ashraf Ghani,
https://commons.wikimedia.org /wiki/ File: Afghan_ President_ Ashraf_ Ghani_ (15920922246).jpg, [dostęp dn. 18.09.2019]; This file is licensed under the Creative Commons Attribution 2.0 Generic license.
Już za 10 dni w Afganistanie odbędą się wybory prezydenckie. Bez wątpienia najsilniejszym kandydatem pozostaje obecny przywódca, Ashraf Ghani. Inną oczywistą kwestią jest to, że głównym tematem kampanijnym jest tocząca się wojna domowa z talibami oraz dążenie Stanów Zjednoczonych do szybkiego wycofania wszystkich zaangażowanych w nią sił.
Przeciwnicy polityczni Ghaniego już mu zarzucili, że w toczącej się wojnie domowej, nie dość, że nie zwyciężył, to jeszcze doprowadził do sytuacji, gdy Amerykanie bez jego udziału porozumiewają się z talibami, byle tylko Afganistan opuścić. On sam zapewne liczy, że w obecnej sytuacji jego rola się zwiększy i zaprowadzi ostateczny pokój.
Według znawców tematu, Waszyngton i talibowie mieli ostatecznie dojść do porozumienia. Ghaniemu zaś dano tylko 20 minut na zapoznanie się z jego warunkami.
alibowie odmówili udziału w rozmowach z USA, gdyby uczestniczył w nich „marionetkowy reżim”, którego symbolem jest właśnie Ghani. Sam afgański prezydent i jego administracja nie ukrywali niezadowolenia z faktu nie przyznania im żadnego miejsca przy stole rokować. Natomiast warunki porozumienia miały „wstrząsnąć i urazić” Ghaniego. Według anonimowego źródła, podczas spotkania przedstawicieli Kabulu z amerykańskim negocjatorem, miało paść pytanie: „Czy to nie wygląda na poddanie się talibom?”.
Talibowie to islamska fundamentalistyczna organizacja sunnicka powstała w 1994 r. W latach 1996-2001 kontrolowała 90% Afganistanu, gdzie ogłoszono nieuznawany przez społeczność międzynarodową Islamski Emirat Afganistanu. Ze względu na powiązania z ugrupowaniami terrorystycznymi, talibowie zostali obaleni po interwencji wojsk amerykańskich w 2001 r. Przez kolejne lata trwała wojna domowa, która pochłonęła kilka tysięcy ofiar. Zamachy i ataki trwały aż do końca toczących się z Amerykanami negocjacji.
Oficjalnie prezydent USA, Donald Trump, zamroził rozmowy z talibami, co miało być ukłonem dla Ghaniego przed wyborami. Nieoficjalnie Waszyngton chce jak najszybciej wycofać swoje siły. Ghani pozostaje niekwestionowanym liderem w prezydenckim wyścigi.
Talibowie wciąż prowadzą zabójcze ataki i zapowiedzieli zakłócenie procesu wyborczego.
Dnia 15 września 2019 r. miała miejsce pierwsza tura wyborów prezydenckich w Tunezji. Sama kampania przedwyborcza była niezwykle interesują i burzliwa. Co ciekawe, do drugiej tury zakwalifikowali się polityczni outsiderzy.
W sumie, na najważniejszy urząd w państwie, kandydowało 26 osób. Niespodziewanie zwyciężył niezwiązany politycznie profesor prawa, Kais Saied. Zdobył 18,4% głosów, co dla wielu było dużym zaskoczeniem. Drugie miejsce zajął medialny potentat, obecnie przetrzymywany w areszcie, Nabil Karoui. Jego wynik to 15,6%.
Zdaniem części komentatorów, wynik pierwszej tury to klęska całego obecnego politycznego establishmentu. Zwłaszcza dla dwóch kandydatów: urzędującego premiera Jusufa asz-Szahida oraz byłego prezydenta w latach 2011-2014, Al-Munsifa al-Marzukiego.
Przedwczorajsze wybory były drugimi wolnymi od czasu obalenia Zajna al-Abidiniego ibn Ali’ego, który przewodził krajem od 1987 r. do 2011 r. Wydarzenie to było początkiem procesu określanego mianem Arabskiej Wiosny.
Wielu zwraca uwagę na symbolikę obecnych wyborów. Pierwszym demokratycznie wybranym prezydentem, a czwartym z kolei w historii Tunezji, był Al-Badżi Ka’id as-Sibsi. Pełnił on urząd od 2014 r. do swojej śmierci, która miała miejsce 25 lipca 2019 r. Tym samym, obecne wybory są testem demokracji dla tego północnoafrykańskiego państwa. Tymczasowo najważniejszy urząd w państwie pełni przewodniczący parlamentu. Mohamed Ennaceur.
Tunezja to jedna z najmłodszych demokracji na świecie, lecz frekwencja była niska (45%), a młodzi obywatele woleli pozostać w swoich domach. Żeby zwyciężyć, należało uzyskać ponad 50% ważnie oddanych głosów. Ponieważ nikt nie spełnił tego warunku, musi dojść do drugiej tury, która ma mieć miejsce jeszcze w październiku. Kadencja prezydenta trwa 5 lat.
Kais Saied jest profesorem prawa, a klasyfikowany bywa jako konserwatysta. Nie przynależy do żadnej partii politycznej. Nie ma też doświadczenia politycznego, co powoduje, że trudno stwierdzić jakim będzie przywódcą, w przypadku wyborczego zwycięstwa. Nabil Karoui jest już bardziej znany opinii publicznej. Zwłaszcza po tym, jak pod koniec poprzedniego miesiąca został aresztowany pod zarzutem oszustw podatkowych i prania brudnych pieniędzy. Aresztowanie uniemożliwiło mu oddanie głosu, lecz nie zabroniło kandydowania. W mediach sporo pisało się o jego strajku głodowym, w związku z rzekomo niesłusznym aresztowaniem. Jego głównym elementem kampanii była walka z ubóstwem – założył organizację charytatywną zajmującą się najbiedniejszymi.
Nie tak dawno temu, w kwietniu 2019 r., obywatele państwa Izrael szli do urn po to, by wybrać swoich przedstawicieli w parlamencie, a pośrednio szefa rządu. Specyfika izraelskiego systemu partyjnego wymaga jednak, by partie porozumiały się w celu utworzenia koalicyjnego rządu. To się nie udało, a Benjamin Netanyahu nie miał innego wyjścia jak rozpisać przedterminowe wybory. Tym samym obywatele idą po raz kolejny do urn, i jest to najkrótsza kadencja obecnego parlamentu w historii. Wybory mają miejsce w dniu dzisiejszym, 17 września br.
Wyborczy maraton trwa. Sondaże nie dają wysokiego zwycięstwa żadnej partii, a przez to do gry wchodzą mniejsze ugrupowania. Benjamin Netanyahu walczy, by utrzymać się u steru władzy. Zdaniem komentatorów, jego prawicowa formacja o nazwie Likud, znów będzie walczyć o prym, z utworzoną przed kwietniowymi wyborami centrową koalicją Niebiesko-Biali, na czele z byłym szefem sztabu, Beni Gancem. Bez wątpienia, tuż po zamknięciu urn, rozpoczną się koalicyjne negocjacje każdego z każdym.
Wybory z kwietnia 2019 r. pokazały, że na scenie politycznej mieliśmy dwóch zwycięzców: Likud i Niebiesko-Białych. Obie formacje zdobyły po 35 miejsc w 120-osobowym Knesecie. Wydawało się, że Netanyahu dzięki parlamentarzystom z partii konserwatywnych i religijnych, bez problemu utworzy rząd większościowych. Kilka tygodni bezowocnych negocjacji doprowadziło do wielostronnych oskarżeń o cyniczną grę. Jedni podkreślali, że spór był fundamentalny i dotyczył miejsca religii w państwie, które miało być albo świeckie, albo wręcz przeciwnie. Inni zaś uważają, że coraz to nowe oskarżenia o nadużycia, oszustwa i przekupstwa skutkowały zniechęceniem ewentualnych partnerów do rozmów z potencjalnym premierem. Netanyahu wszystkiemu zaprzeczył, lecz oskarżenia korupcyjne są wciąż w mocy.
Benjamin Netanyahu to najdłużej urzędujący premier Izraela, który walczy o piątą kadencję. W kampanii przedwyborczej odwoływał się mocno do prawicowego elektoratu. Obiecywał obronę izraelskiej suwerenności nad doliną Jordanu. Palestyńczycy tego nie aprobują licząc, że obszar ten będzie częścią ich państw. Dolina Jordanu to 30% okupowanego Zachodniego Brzegu, który ma należeć formalnie do przyszłej państwa Palestyna.
Muzułmańska wspólnota etniczna Rohingja, już od kilku lat nie schodzi z nagłówków najważniejszych serwisów informacyjnych. Właśnie dziś Organizacja Narodów Zjednoczonych opublikowała raport, w którym ostrzega opinię publiczną, że tenże lud jest systematycznie prześladowany przez juntę rządzącą w Związku Mjanmy (dawna Birma). Sytuacja może się rozwijać w kierunku ludobójstwa, a winni generałowie mają zostać postawieni przed międzynarodowym trybunałem – przestrzegają autorzy raportu.
Sytuacja Rohingja, która zamieszkiwała głównie stan Rakhine w zachodniej Mjanmie uległa pogorszeniu w sierpniu 2017 r. Wtedy to rebelianci z Rohingja zaatakowali kilka posterunków policji. W konsekwencji, władze miały zorganizować na szeroką skalę akcję pacyfikacyjną. Miano dopuszczać się zabójstw, tortur, podpaleń i gwałtów. W krótkim czasie, około 730 tysięcy Rohingja uciekło do sąsiedniego Bangladeszu.
Już we wrześniu 2018 r. ONZ wysunął poważne oskarżenia przeciwko generałom rządzącym w Mjanmie. Mowa była o kampanii przeciwko Rohingja z „ludobójczym zamiarem”, za co przywódcy mieli być postawieni przed sądem. Co oczywiste, rządzący Mjanmą odrzucili wszelkie oskarżenia.
Zdaniem autorów dzisiaj upublicznionego raportu, zagrożenie dla muzułmańskiej wspólnoty wcale nie minęło, zwłaszcza w kontekście planów repatriacji uciekinierów przebywających obecnie w Bangladeszu. Z raportu można wyczytać, że około 600 tysięcy żyje w Mjanmie w godnych ubolewania warunków, zaś każdy aspekt ich życia jest ściśle kontrolowany. To powoduje, że blisko milion uciekinierów nie chce wracać do ojczyzny ze strachu.
Władze Związku Mjanmy nie skomentowały tych doniesień. Do tej pory odmawiały wpuszczenia jakiejkolwiek misji międzynarodowej wyjaśniającej przypadki łamania praw człowieka na terytorium ich państwa.
Autorzy raportu swoje doniesienia opierają na zebranych zeznaniach świadków, których zgromadzili ponad 1 300.
Coraz goręcej w regionie bliskowschodnim. Ostatni atak na Arabię Saudyjską spowodował tąpnięcie w cenach ropy naftowej. Stany Zjednoczone o wszystko oskarżają Iran i zapowiadają ostrą odpowiedź, co dla niektórych jest zapowiedzią eskalacji konfliktu.
Niespodziewany atak na Arabię Saudyjką już ma swoje konsekwencje. Światowa produkcja ropy naftowej spadła aż o 5%, a to automatycznie przełożył się na wzrost ceny tego surowca. Jednak poziom wzrostu jest zaskakujący, i nie notowany od 1991 r. Niemal natychmiast administracja prezydenta Donalda Trumpa obwiniła za to Teheran dodając, że odwetem jest „zobowiązana” cała Ameryka.
Z tego co udało się ustalić wiemy, że za atakiem stali rebelianci Huti, którzy kontrolują spore obszary Jemenu, w tym stolicę. Huti mają poparcie Iranu, zaś jemeński rząd centralny międzynarodowej koalicji kierowanej przez Arabię Saudyjską. Rebelianci już przyznali się do winy. Zniszczono największy na świecie zakład przerobu ropy naftowej. Iran odrzucił oskarżenia, by miał coś z atakiem wspólnego, lecz dodał, że jest gotowy na „wojnę w pełnym wymiarze”.
Właściciel zakładu, firma Saudi Aramco podał, że naprawa zniszczeń potrwa miesiące, zamiast wcześniej podawanych tygodni. Początkowo informacja spowodowała wzrost cen ropy o 19%, lecz później się ustabilizowała. Nie zmienia to faktu, że obserwujemy teraz wzrosty cen niespotykane od czasu zakończenia pierwszej wojny w Zatoce Perskiej.
Analitycy przyjmują, że stabilizacja nastąpiła po natychmiastowej reakcji Donalda Trumpa i zapowiedzi użycia amerykańskich rezerw. Również inni światowi dostawcy zapewnili zwiększenie wydobycia i dostarczania produktu na chłonny oraz wrażliwy rynek. Dla Amerykanów nie ma wątpliwości, że za atakiem stali Irańczycy.
Iran konsekwentnie odrzuca oskarżenia, choć faktem jest, że Huti mają pełne wsparcie ze strony Teheranu. Poza tym, rzecznik rebeliantów Yahya Sarea już zapowiedział kolejne ataki na saudyjskie cele. Potwierdził pełną odpowiedzialność grupy dodając, że użyto dronów, a niektóre były wyposażone w silniki odrzutowe, trudne do przechwycenia. Natomiast zdaniem Saudyjczyków i USA, drony miały przylecieć z terytorium Iranu.
Został właśnie zaprzysiężony nowy rząd we Włoszech. Wielu zastanawia się jednak, jak proeuropejska Partia Demokratyczna i antyestablishmentowy Ruch Pięciu Gwiazd razem wytrwają, zwłaszcza w kontekście stojących wyzwań.
Zdaniem większości komentatorów, taka koalicja rządowa we Włoszech daje nadzieję na mniejszą liczbę konfliktów z Unią Europejską. Poprzedni rząd był tworzony przez Ruch Pięciu Gwiazd oraz antyunijną i skrajnie prawicową Ligę Północną/Ligę. Wtedy główną osią sporu był budżet, tak krajowy, jak i unijny, a także polityka migracyjna.
Partia Demokratyczna objęła ministerialne teki w departamentach gospodarki, spraw europejskich, a także były premier z ramienia demokratów, Paolo Gentiloni prawdopodobnie będzie włoskim komisarzem w KE. W ten sposób, spory na linii Rzym-Bruksela mają mieć mniej nerwowy charakter.
Na czele rządu ponownie stanął Giuseppe Conte. Jest to 67. z kolei rząd we Włoszech, licząc od zakończenia drugiej wojny światowej. Zaznacza się, że w skład gabinetu weszli ludzie głównie młodzi, bez większego politycznego doświadczenia oraz wpływów.
Przed nami wszystkimi jednak głosowanie nad wotum zaufania dla nowego rządu. Głosowania w obu izbach parlamentu mają się odbyć za 4-5 dni. O ile w izbie niższej Conte powinien zwyciężyć bez większych problemów, o tyle w izbie wyższej ta przewaga jest nieznaczna. Pojawiają się głosy, że to może częściowo paraliżować jego poczynania, gdyż za każdym razem będzie musiał liczyć, czy ma odpowiednie poparcie, by przeforsować własne pomysły.
Za najważniejsze zadanie dla nowego rządu uważa się opracowanie budżetu na 2020 r. Z jednej strony, musi on pobudzić zastygłą gospodarkę. Z drugiej, politycy obiecali nie podwyższać podatków i nie obciążać bardziej domowych budżetów.
„Brexit”, czyli wyjście Wielkiej Brytanii ze struktur Unii Europejskiej, to koszmar już trzeciego z kolei premiera. Ponad dwuletni okres negocjowania „umowy rozwodowej” minął, a Londyn dalej w UE jest, zaś obecny premier może wkrótce szukać nowego zajęcia.
Niewielu spodziewało się, że referendum nad „Brexitem” w 2016 r. zakończy się zwycięstwem eurosceptyków. Jednakże tak się stało, a przed rządem było trudne zadanie wynegocjowania reguł relacji UK z UE, po wyjściu z unijnych struktur. Po ponad dwóch latach od zakomunikowania o wszczęciu odpowiednich procedur występowania z Unii, umowy wciąż brak i nawet jej na horyzoncie nie widać.
Właśnie na tym przejechał się obecny premier, Boris Johnson. Ostatnie głosowania pokazały, że partyjna scena w Wielkiej Brytanii jest bardzo spolaryzowana. Nie zmienia to faktu, że establishment musi jak najszybciej zdecydować, czy znowu opóźni „Brexit”, czy wystąpienie nastąpi bez umowy, czego wielu się boi, czy też do wyjścia w ogóle nie dojdzie.
Co ciekawe, obecny konserwatywny premier stracił parlamentarną większość. W Izbie Gmin większość mają obecnie formacje opozycyjne, będące w sojuszu z wydalonymi konserwatystami, po ostatnim przegranym głosowaniu.
Parlamentarzyści przeciwni polityce Johnsona próbowali ostatnio zmusić go, do opóźnienia „Brexitu” o kolejne trzy miesiące, zamiast wychodzić z UE bez umowy, i tym poważnie zaszkodzić brytyjskiej gospodarce. Zgodnie z wcześniejszym porozumieniem z Brukselą, „Brexit” ma nastąpić 31 października 2019 r.
Wszystko to odbywa się w atmosferze wyborów, które niechybnie zostaną rozpisane – mimo, że laburzyści to rozwiązanie chwilowo zablokowali. Scena partyjna jest spolaryzowana i wydaje się, że dwie osoby będą grały pierwsze skrzypce.
Pierwsza to premier Boris Johnson, który stoi na czele Partii Konserwatywnej, który za wszelką cenę chce opuścić UE z dniem 31 października br., bez względu na to czy umowa będzie, czy też nie.
Natomiast lider Partii Pracy, Jeremy Corbyn nie ukrywa, że chciałby ponownego rozpisania referendum i pozostania w Unii Europejskiej.
Źródło: Czerwonym kolorem zaznaczono obszar kameruńskiego państwa z dominującym językiem angielskim,
https://en.wikipedia.org/ wiki/ Anglophone_ Crisis#/ media/ File: Map_ of_the_ Federal_ Republic_ of_Ambazonia _(claimed) .png, [dostęp dn. 03.09.2019]; Attribution-ShareAlike 4.0 International (CC BY-SA 4.0).
Wewnętrzny konflikt w Kamerunie nabiera impetu. Walczą z sobą Kameruńczycy anglojęzyczni z francuskojęzycznymi. Jest to pokłosie okresu kolonialnego i wcześniejszego podziału tegoż kraju między światowe imperia.
Narasta spór między francuskojęzyczną większością, która swobodnie kontroluje rząd centralny, a anglojęzycznymi mieszkańcami z regionów północno-zachodni i południowo-zachodni. Jak wielu podkreśla, pierwszymi ofiarami wewnętrznych konfliktów w każdym państwie są dzieci.
Anglojęzyczna mniejszość coraz częściej domaga się autonomii, czy wręcz podnoszone są hasła separatyzmu. Już od pewnego czasu, separatyści dokonują blokady terytoriów zamieszkanych w regionach niefrancuskojęzycznych. Skutkiem tego, już czwarty rok z rzędu dzieci nie mają możliwości uczęszczania do szkół powszechnych. Rok szkolny, który miał zacząć się dziś, znów nie doszedł do skutku, a szkolne ławy są puste. Większość szkół obecnie porośnięta jest trawą, zaś rodzice obawiają się wysyłania dzieci do placówek strzeżonych przez wojsko, gdyż rośnie zagrożenie ataku ze strony separatystów.
Oba wspomniane regiony są obecnie silnie zmilitaryzowane, a co jakiś czas docierają doniesienia o przypadkach starć między siłami wiernymi rządowi centralnemu a separatystami. Rebelianci stosują klasyczną taktykę partyzancką: uderz i uciekaj. Strach przed eskalacją konfliktu już skutkował migracją wielu osób z obszarów ogarniętych działaniami zbrojnymi.
Fundusz Narodów Zjednoczonych na rzecz Dzieci UNICEF podał, że około 74 placówek dydaktycznych uległo zniszczeniu w wyniku działań zbrojnych, 80% jest zamkniętych, zaś 600 tysięcy nieletnich pozbawionych zostało prawa do edukacji. Pojawiają się też oskarżenia o porwania tych, którzy nie wspierają którejś ze stron – z obu stron płyną skargi na przeciwników.
Zdaniem części komentatorów, iskrą zapalną w Kamerunie była decyzja rządu centralnego z 2016 r., o zwiększeniu liczby godzin języka francuskiego w szkołach powszechnych, a także nadanie uprzywilejowanej pozycji temuż językowi w budynkach użyteczności publicznej. Po roku protestów, i rozmieszczaniu dodatkowych sił zbrojnych w regionach, mieszkańcy chwycili za broń. Kilka tysięcy osób już zginęło, pół miliona opuściło miejsce zamieszkania, a gospodarka jest w ruinie.
Organizacje chroniące prawa człowieka zwracają uwagę na rosnącą liczbę sierot, które zasilają szeregi niezależnych formacji. „Dzieci-żołnierze” to problem, z którym społeczność międzynarodowa próbuje od lat walczyć, a niestety pojawia się w Afryce coraz częściej.
Separatyści domagają się niepodległości dla ich przyszłego państwa, które ma się nazywać Ambazonia, a które objąć ma anglojęzyczne regiony kameruńskie.
Źródło: Prezydent Iranu Hassan Rouhani,
https://commons.wikimedia.org/ wiki/ File: Hassan_ Rouhani_( 2017-11-22)_ 03.jpg, [dostęp dn. 03.09.2019]; This file is licensed under the Creative Commons Attribution 4.0 International license.
Nie od dziś wiadomo, że brzemieniem na relacjach amerykańsko-irańskich, są marzenia Teheranu o byciu światowym imperium nuklearnym oraz liderem w świecie arabskim. Dla Stanów Zjednoczonych taka perspektywa jest nie do przyjęcia, głównie ze względu na bliskowschodnie interesy. Po ostatnich trudnych miesiącach wydaje się, że Teheran zmierza w kierunku wielostronnych rozmów, zamiast bilateralnych.
Podczas swego przemówienia przed parlamentarzystami, prezydent Iranu, Hassan Rouhani stwierdził, że dalsze rozmowy z Waszyngtonem odnośnie porozumienia nuklearnego nie mają sensu. Dodał jednocześnie, że Iran przystąpi do stołu rokowań z innymi ważnymi graczami, ale pod warunkiem zniesienia wszystkich dokuczliwych sankcji amerykańskich.
Obecny prezydent Stanów Zjednoczonych, Donald Trump nie wykluczył możliwości renegocjacji umowy nuklearnej z Iranem, wynegocjowanej przez jego poprzednika w 2015 r., i która została jednostronnie zerwana przez Waszyngton rok temu. Wraz z zerwaniem umowy, powróciły sankcje, które cieniem kładą się na dwustronne relacje.
Inni sygnatariusze dokumentu sprzed czterech lat: Wielka Brytania, Niemcy, Francja, Chiny i Rosja, próbowały utrzymać w mocy porozumienie nuklearne, lecz siła amerykańskich sankcji, która skutkowała załamaniem eksportu irańskiej ropy naftowej, inflacją oraz walutowymi perturbacjami, spowodowała upadek tego zamysłu.
Rouhani już wcześniej sam złamał niektóre zapisy sławetnego porozumienia, jako powód podkreślając wycofanie jednej ze stron. Były też próby nacisku na Stary Kontynent, by ten poczynił kroki chroniące Iran, przed negatywnymi skutkami amerykańskiej presji.
Na zeszłotygodniowym szczycie państw G7, francuski przywódca Emmanuel Macron nie ukrywał, że chciałby utrzymać w mocy porozumienie sprzed czterech lat. Dodał jednocześnie, że kluczem do tego może być spotkanie przywódców USA i Iranu. W pewnym momencie, nawet Trump nie wykluczał spotkania, gdyż „boleć miał go los Irańczyków”. Już następnego dnia Rouhani zaznaczył, że dialog jest możliwy, lecz dopiero gdy Amerykanie zniosą sankcje wymierzone w Iran. Dziś natomiast irański prezydent w przemówieniu do członków parlamentu wykluczył możliwość spotkania. Dodał, że sankcje muszą być bezwzględnie zniesione, a Europa powinna ochronić ekonomicznie Iran.
Źródło: Premier Wysp Salomona, Manasseh Sogavare,
https://commons.wikimedia.org /wiki File: 09.26_ Manasseh_ Sogavare_ 20170926_ (cropped).jpg, [dostęp dn. 02.09.2019]; This file is licensed under the Creative Commons Attribution 2.0 Generic license.
Republika Chińska, powszechnie określana mianem Tajwanu, to wyspiarskie państwo, które ma za sąsiada potężny kraj kontynentalny, komunistyczną Chińską Republikę Ludową ChRL, ze stolicą w Pekinie. Oba kraje roszczą pretensje do tego, by być określanymi mianem przedstawicieli chińskiego narodu. Co ważne, Pekin nie uznaje Tajwanu i czyni wszystko, by inni również traktowali tenże obszar tylko za zbuntowaną chińską prowincję.
Obecnie Tajwan nie posiada wielu sojuszników. Jednym z ostatnich są Wyspy Salomona, lecz i to wkrótce może się zmienić. Wspomniane państwo właśnie ogłosiło, że zamierza utworzyć parlamentarny zespół w celu uregulowania relacji z ChRL – co oczywiste byłoby to kosztem więzi z Republiką Chińską, której zostało na świecie już tylko 16 partnerów – spora ich liczba położona jest na Pacyfiku.
Formalnie Wyspy Salomona udzieliły uznania Republice Chińskiej w 1983 r. Dla Pekinu od początku jest to problem. Czynią od lat wszystko, by odizolować Tajwan od reszty świata m. in.: poprzez skuteczną „politykę czekową” – w zamian za pożyczki, mniejsze kraje zrywają relacje z Tajwanem i zawiązują je z ChRL.
Nowy premier Wysp Salomona, Manasseh Sogavare, który objął urząd po wyborach w kwietniu 2019 r., prowadzi obecnie aktyną politykę zagraniczną. Przed planowaną wizytą w Pekinie, jego ministrowie odbyli serię spotkań z przedstawicielami innych pacyficznych państw, które mają ścisłe relacje z Pekinem. Należy spodziewać się zmiany w kursie Wysp w najbliższym czasie lub większego finansowego wsparcia Tajwanu. Już się zdarzało, że małe państwa zmieniało kurs po tym, jak dostały lepszą propozycję.
Chińska polityka w materii ograniczania Tajwanu jest skuteczna. Tylko w 2018 r., z Republiką Chińską kontakty zerwały takie państwa jak Dominikana, Salwador czy Burkina Faso.
Coraz bardziej niejasna sytuacja ma obecnie miejsce w Wielkiej Brytanii. Do niedawna Pałac Westminsterski, siedziba Izby Gmin oraz Izby Lordów, była symbolem „parlamentarnego zachowania” oraz sprawnego działania. Obecnie panuje tam coraz większy chaos, a to wszystko przez „Brexit”, czyli procedurę wyjścia Wielkiej Brytanii ze struktur Unii Europejskiej.
Jak informuje dziś agencja Reutera, przed kluczowym głosowaniem w sprawie „umowy rozwodowej” między Wielką Brytanią a Unią Europejską, premier Boris Johnson musiał zastosować szantaż. Argumentem ma być możliwość rozpisania przedterminowych wyborów parlamentarnych. Co ciekawe, najbardziej oporni mają być przedstawiciele jego własnej Partii Konserwatywnej, którzy nie zgadzają się na warunki. „Umowa rozwodowa” finalizująca „Brexit”, ma ostatecznie uregulować relacje UK z UE, po wyjścia Londynu z unijnych struktur.
Obecnie dziennikarze, powołujący się na anonimowe źródła z biura Whipa (rzecznika dyscypliny partyjnej) konserwatystów brytyjskich informują, że przed członkami Izby Gmin miano postawić wybór: albo zagłosują za umową ws. „Brexitu”, albo zostaną wyrzuceni z partii, bez prawa do kandydowania z list tejże formacji politycznej. Parlamentarzystów informuje się również, że odrzucenie umowy może spowodować to, iż Izbę Gmin przejmą labourzyści kierowani przez Jeremy’ego Corbyna.
Bitwa o kształt umowy wokół „Brexitu” trwa. Zdaniem przedstawicieli opozycji obecny premier ma prowadzić kraj „do zguby” i należy zawrócić Wielką Brytanię „znad krawędzi”. Jeremy Corbyn zbiera siły przed głosowaniem, które ma mieć miejsce jeszcze w tym tygodniu. Opozycja ma obecnie dwa podstawowe cele: zmienić prawo, a w domyśle warunki „umowy rozwodowej”, lub cały rząd. Dla laburzystów najgorszym rozwiązaniem byłby „Brexit” bez umowy, a takiego rozwiązania nie wyklucza Boris Johnson.
Obecny premier objął urząd obiecując, że po blamażu z kilkukrotnym głosowaniem nad kolejnymi projektami „umowy rozwodowej” i przesunięciem terminu wyjścia UK z UE, sam „Brexit” będzie miał miejsce 31 października br., bez względu na inne okoliczności.
Z całą pewnością, planowane przez opozycję głosowanie w tym tygodniu nie ułatwi Johnsonowi wynegocjowanie akceptowalnego dla wszystkich porozumienia z Brukselą. Jednakże większość konserwatystów w Izbie wynosi tylko 1 mandat, a ewentualna przegrana w głosowaniu zapewne skończy się rozwiązaniem parlamentu i przedterminowymi wyborami.
Prawdopodobnie na długo będziemy mogli zapomnieć o ewentualnym pokoju w Afganistanie. Talibowie oraz siły wierne rządowi centralnemu w Kabulu, prowadzą właśnie potężną bitwę, o strategiczne miasto na północy kraju, Kunduz. Bitwa wciąż trwa oraz rośnie liczba ofiar.
Zdaniem władz centralnych, atak na Kunduz jest prowadzony przez spore siły Talibów, którzy nacierają z czterech stron. Natarcie miało zostać spowolnienie przez silne wsparcie lotnicze udzielone siłom naziemnym. Naloty mają być prowadzone w sposób ciągły. Jednakże inne źródła podają, że zajęte stanowiska cały czas są w talibańskich rękach, którzy nie odpuszczają i kontynuują natarcie.
Dane odnośnie ofiar nie są jednoznaczne i obecnie trudno je potwierdzić. Mowa jest o jednym zamachowcu, który wysadził się w pobliżu posterunku policji miejskiej, zabijając co najmniej 10 funkcjonariuszy. Pojawiają się też informacje o śmierci 3 cywili. Liczbę zabitych napastników określa się na kilkadziesiąt, bez większych szczegółów.
W mieście nie ma prądu, a wszelka komunikacja została przecięta. Sklepy są pozamykane, a w różnych częściach miasta słychać wymianę ognia, tak z broni lekkiej, jak i ciężkiej. Talibowie podali, że główne budynki miejskie zostały rzez nich zdobyte – inne doniesienia są podawane przez Kabul, który utrzymywać ma kluczowe obszary w mieście.
Co ważne, atak na miasto ma miejsce, gdy Stany Zjednoczone prowadzą historyczne negocjacje z Talibami. Celem jest porozumienie pozwalające na wycofanie amerykańskich sił zbrojnych z Afganistanu, przy jednoczesnym zagwarantowaniu, że kraj ten nie będzie wspierał islamskiego fundamentalizmu oraz międzynarodowego terroryzmu.
Rzecznik prezydenta Afganistanu, Sediq Sediqqi skomentował dzisiejsze wydarzenia w taki oto sposób, że jego zdaniem Talibowie nie wierzą w pokój skonstruowany przez Amerykanów i dlatego prowadzą kolejne ataki na pozycje rządu centralnego. Talibowie od 2015 r. już dwukrotnie zajmowali Kunduz, a po pewnym czasie go tracili. Należy przyjąć, że obecnie trwa sprawdzanie przez Talibów siły władzy centralnej, która ma coraz mniejsze wsparcie ze strony Waszyngtonu.
Światowe media skupiają się dziś na wydarzeniach, które miały miejsca w Hong Kongu. Już od dłuższego czasu trwają tam protesty przeciwko polityce Chińskiej Republiki Ludowej ChRL. Hong Kong ma status szerokiej autonomii, względem pozycji rządu centralnego, umiejscowionego w Pekinie.
Jak podaje BBC, policja miała w brutalny sposób spacyfikować tysiące demonstrantów, którzy maszerowali ulicami tegoż miasta. Władze informują, że zgromadzenie miało status nielegalny. Jedne z udostępnionych zdjęć, które obiegły media ukazują policję, a ta z użyciem pałek i gazu pieprzowego miała skierować się przeciwko osobom podróżującym kolejką metra.
Zdaniem funkcjonariuszy, ci interweniowali po telefonie, w którym oskarżono „radykalnych protestujących” o przemoc wobec osób niezaangażowanych w protesty. Nie ma jednak potwierdzenia, czy ranni i aresztowani byli protestującymi, czy też doszło do pacyfikacji wszystkich, którzy daną kolejką podróżowali.
W dniu wczorajszym wielu mieszkańców Hong Kongu wyszło na ulicę. Data nie była przypadkowa. Minęła właśnie piąta rocznica od wydania przez Pekin zakazu organizowania w pełni demokratycznych wyborów na terenie tegoż miasta.
Trzeba jednak przyznać, że sami protestujący nie należeli do najspokojniejszych. Wielu z nich rozpalało ogień na ulicach, obrzucało siły porządkowe specjalnie skonstruowanymi bombami zapalającymi oraz zaatakowano budynek lokalnego parlamentu. Policja natomiast użyła gazu łzawiącego, armatek wodnych oraz oddano strzały ostrzegawcze z wykorzystaniem ostrej amunicji, bez ranienia kogokolwiek.
Już od 13 tygodni w Hong Kongu nie ma spokoju. Intensyfikacja ostatnich wydarzeń jest pokłosiem serii aresztowań prodemokratycznych działaczy. Za kratki trafiło też kilku członków lokalnego parlamentu, którzy nie ukrywali sprzeciw wobec poczynać chińskich władz. Wszystko zaczęło się po upublicznieniu projektu zmian prawa, zgodnie z którym byłaby możliwość wydalenia z Hong Kongu osób podejrzanych o popełnienie przestępstwa, do Chin kontynentalnych. Wielu się obawiało, że w ten sposób Pekin mógłby pozbywać się niewygodnych działaczy prodemokratycznych i skazywać ich w oparciu o restrykcyjne prawo obowiązujących w ChRL, a nie łagodniejsze w autonomii Hong Kongu.