SIEĆ REGIONALNYCH OŚRODKÓW DEBATY MIĘDZYNARODOWEJ
Właśnie dziś ma miejsce druga tura wyborów prezydenckich w zachodnioafrykańskim państwie o nazwie: Gwinea Bissau. O najwyższy urząd w państwie walczy dwóch byłych szefów rządu.
Obaj byli premierzy, w czasie kampanii przedwyborczej, w sumie skupili się na jednym temacie. Jeden, jak i drugi, obiecali przywrócić polityczną stabilność temu państwu, który przez ostatnie dekady targany był licznymi niepokojami.
Dotychczasowa głowa państwa, Jose Mario Vaz, po pięciu latach przegrał w pierwszej turze – przez co, nie mógł wystartować w drugiej turze. Jego kadencja upłynęła pod znakiem licznych zmian personalnych w administracji, na wysokim szczeblu, parlamentu, który co chwila wpadał w marazm i nieudolność, oraz zamieszkami przed pierwszą turą.
Obaj kandydaci w drugiej turze obiecywali stabilność. W kraju, który liczy 1,6 miliona, od roku 1974, czyli od momentu uzyskania niepodległości z rąk Portugalii, doszło do dziewięciu zamachów lub prób zamachu stanu.
Na partyjnej scenie dominuje Afrykańska Partia Niepodległości Gwinei i Wysp Zielonego Przylądka, która tylko kilka razy w niepodległych dziejach analizowanego państwa traciła ster władzy. Jej kandydat, Domingos Simoes Pereira w pierwszej turze z 24 listopada 2019 r. zajął pierwsze miejsce, z wynikiem ponad 40,1%.
Drugie miejsce zajął polityczny nowicjusz, Umaro Cissoko Embalo, z poparciem około 27,65%. Jednak zdaniem analityków, nic nie jest rozstrzygnięte i ostateczny wynik może zaskoczyć. Embalo zyskał przed drugą turą poparcie znaczących partii politycznych, którzy nie zgadzają się z Pereirą.
Oficjalnych wyników należy spodziewać się 1 stycznia 2020 r. Do wyzwań nowej głowy państwa będzie należeć walka z wszechobecnym ubóstwem, a zwłaszcza z niestabilnym systemem politycznym: partia wygrywająca powołuje rząd, który w każdej chwili może odwołać prezydent. Podczas kadencji Vazy, było aż siedmiu szefów rządu.
Zauważa się jednak, że Vaz jest pierwszym prezydentem, który zasiadał na najwyższym państwowym urzędzie całą kadencję.
Źródło: Domingos Simoes Pereira, https://en.wikipedia.org/ wiki/File: Domingos_ Sim%C3%B5es_ Pereira.jpg, [dostęp dn. 29.12.2019]; domena publiczna.
Źródło: Umaro Cissoko Embalo, https://en.wikipedia.org/ wiki/File: Omar_Mokhtar--- Embalo.JPG, [dostęp dn. 29.12.2019]; This file is licensed under the Creative Commons Attribution-Share Alike 4.0 International license.
Już ponad pięć lat trwa wojna domowa w Jemenie. Jednakże wewnętrzny charakter tegoż konfliktu jest tylko na papierze. Tak naprawdę, wiele państw zaangażowało się tylko po to, by udowodnić swoją pozycję w regionalnych rozgrywkach. Skutkiem tej skomplikowanej gry są ofiary śmiertelne, tak wśród wojskowych, jak i cywili.
Jak podają jemeńskie źródła, podczas dzisiejszej parady wojskowej w al-Dhalea, na południu Jemenu, doszło do incydentu. Z obszarów kontrolowanych przez rebeliantów Huti wystrzelono serię pocisków. Śmierć miało ponieść 5 osób, a dodatkowo wiele postronnych osób zostało rannych.
Do tej pory nikt nie przyznał się do ataku, a media pod kontrolą Huti nie wypowiedziały się w tej kwestii. Samą paradę wojskową zorganizowały tak zwane: Siły Pasa Bezpieczeństwa, które klasyfikowane są jako elitarne jednostki paramilitarne, będące częścią separatystycznej Południowej Rady Przejściowej, pod przewodnictwem Gubernatora Adenu, którym jest Aidarus al-Zoubaidi. Rada posiada poparcie Zjednoczonych Emiratów Arabskich, które dążą do usunięcia zagrożenia, za jakie uważają Huti.
Huti natomiast posiadają poparcie ze strony Iranu, który dąży do dominacji w świecie arabskim.
Jak podaje agencja Reutera, sama eksplozja nastąpiła w pobliżu podium dla gości. Świadkowie mieli widzieć wiele ciał. Lokalne władze podały, że co najmniej 5 osób zginęło, a kolejne 8 zostało rannych.
Jemeński konflikt rozpoczął się w 2014 r. kiedy to rebelia Huti usunęła rząd prezydenta Abd-Rabbu Mansoura Hadi’ego. Rok później doszło do zamachu stanu, a następnie międzynarodowej interwencji. Koalicją kierowały Arabia Saudyjska oraz Zjednoczone Emiraty Arabskie, które chciały przywrócić władzę Hadi’ego.
Miasto, gdzie doszło do ataku jest pod kontrolą południowych separatystów – leży pomiędzy stolicą Saną, kontrolowaną przez Huti, a portem Aden, zarządzanym przez Hadi’ego.
Źródło: Prezydent Burkina Faso, Roch Marc Christian Kaboré, https://www.egypttoday.com/Article/1/6939/Sisi-discusses-cooperation-with-Burkina-Faso-president, [dostęp dn. 26.12.2019]; CC via Wikimedia Commons.
Prezydent Burkina Faso, Roch Marc Christian Kaboré, ogłosił właśnie dwudniową żałobę narodową w Burkina Faso. Jest to skutek ostatniego ataku, prawdopodobnie fundamentalistów islamskich, na bazę wojskową, która kosztowała życie wielu cywili.
W sumie zginąć miało aż 35 cywili, w tym 31 kobiet. Jest to skutek ataku i walk o bazę wojskową i pobliskie miasto. Poza tym, w walkach zginąć miało 7 żołnierzy armii rządowej oraz 80 bojowników – dane te nie są potwierdzone. Do zdarzenia miało dojść dwa dni temu w Arbinda, w prowincji Soum, położonej na północy kraju.
Od pewnego czasu zwiększa się aktywność różnych formacji ekstremistycznych, które destabilizują obszar Afryki Subsaharyjskiej. Nawet pomoc państw europejskich i Stanów Zjednoczonych niewiele pomogła, a i same te kraje liczą straty. W listopadzie 2019 r., w wyniku zderzenie helikopterów, śmierć poniosło 13 francuskich żołnierzy w Mali.
Nie tak dawno temu Emmanuel Macron, francuski przywódca, podczas wizyty w Nigrze, podkreślił konieczność walki z fundamentalistami na obszarze Sahelu i obiecał wzmocnienie współpracy w tym zakresie z partnerami.
Wtorkowy atak został przeprowadzony z olbrzymią siłą, z użyciem wielu pojazdów mechanicznych i kilkuset bojowników. Jeszcze nikt nie przyznał się do tego ataku, lecz wiadomym jest, że różne formacje afiliowane przy Państwie Islamskim, lub Al-Kaidzie, operują na tym obszarze. W innym ataku w Burkina Faso, na początku grudnia 2019 r., na wschodzie kraju zginęło 14 cywili.
Kiedy w 2012 r. wybuchła rebelia w Mali, Burkina Faso było względnie stabilne. Sytuacja zmieniła się po 2015 r., kiedy to ekstremiści rozszerzyli obszar operacyjny. Oblicza się, że około 700 osób poniosło śmierć, a 560 tysięcy cywili zostało zmuszonych do opuszczenia swych domów.
Źródło: Premier Izraela, Benjamin Netanjahu, https://promarket.org/benjamin-netanyahu-sided-with-israels-oligarchs-and-that-led-to-his-downfall/, [dostęp dn. 26.12.2019]; Photo by MathKnight [CC BY-SA 4.0], via Wikimedia Commons.
Premier Izraela, Benjamin Netanjahu stoi obecnie przed ważnym dla siebie wyzwaniem. Musi walczyć o przywództwo w partii rządzącej, którą jest teraz Likud. Wyzwanie rzucił mu inny znany polityk, Gideon Saar. Zdaniem komentatorów, Netanjahu nie powinien mieć problemów ze zwycięstwem, lecz podkreśla się, że jego pozycja słabnie.
Walka o przywództwo w partii Likud, to nie jedyne wyzwanie i problemy, przed którymi postawiono obecnego szefa rządu. Prokuratura postawiła Netanjahu zarzuty dotyczące dawania łapówek i o korupcję – Sąd Najwyższy ma wkrótce wydać orzeczenie odnośnie tego, czy premier będzie mógł z takimi zarzutami wystartować w wyborach.
Poza tym, przed partią Likud kolejne wybory. Będą to trzecie z kolei w przeciągu ostatniego roku. Poprzednie dwa głosowania zakończyły się sukcesem formacji obecnego premiera, lecz nie było to druzgocące zwycięstwo, a zdaniem niektórych, trudno wręcz mówić o wygranej, przy takim rozkładzie głosów.
Obecna walka o przywództwo w partii, może być jedynie przedsmakiem tego, co się wydarzy na wypadek słabego wyborczego wyniku. Nawet jeśli Netanjahu zachowa stanowisko lidera partii Likud, to słaby wynik w wyścigu wyborczym może zakończyć jego karierę.
Netanjahu nie powinien mieć problemu wewnątrz formacji Likud, choć już od pewnego czasu widoczne stawały się wewnętrzne podziały. Tym samym, rzucenie wyzwania przez Saara traktuje się jako oznakę słabnięcia pozycji przez premiera, po dekadzie nieprzerwanego prowadzenia formacją.
Niektórzy zwracają też uwagę na fakt, że już po raz drugi – licząc od września 2019 r. – Netanjahu musiał być sprowadzany ze sceny przez ochroniarzy, podczas partyjnego wiecu, w związku z ogłoszeniem alarmu antyrakietowego. Było to pokłosie wystrzelenia rakiet ze strefy Gazy.
Saar natomiast, jest znanym politykiem partii Likud i byłym ministrem w gabinecie Netanjahu. Ostrzega on, że premier swoją nieodpowiedzialną polityką może doprowadzić do klęski w wyborach zaplanowanych na marzec 2020 r., i wrzucić Likud do ław opozycji, pierwszy raz od 2009 r. Sondaże przedwyborcze pokazują, że Likud może mieć problem z pokonaniem głównej partii opozycyjnej, którą tworzą centrowi politycy zrzeszeni w Niebiesko-Białych.
Źródło: Mapa kameruńskich regionów i państw ościennych z uwzględnieniem języków dominujących – niebieski i odmiany niebieskiego, to obszary z dominacją języka francuskiego, zaś czerwony i odmiany czerwonego języka angielskiego, https://www.wikiwand.com/en/Anglophone_Cameroonian, [dostęp dn. 24.12.2019]; Aaker, License: Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0.
Kameruńscy parlamentarzyści przyjęli nowe prawo, która nosi znamiona ustawy o decentralizacji. Dwa regiony kraju, w którym dominującą większość mają anglojęzyczni obywatele, zyskają specjalny status. Mowa jest o obszarach, na których od dwóch lat trwa partyzancka wojna, między siłami zbrojnymi wiernymi rządowi centralnemu, a separatystami.
Na chwilę obecną ustawa przeszła przez izbę niższą bikameralnego parlamentu. Jeśli Senat również opowie sią za nią, bez żadnych zmian, regiony będą mogły prowadzić niezależną politykę w takich obszarach jak edukacja, czy wymiar sprawiedliwości.
Ponad dwuletni konflikt kosztował życie już około 3 tysięcy osób. W październiku 2019 r., kameruński prezydent, Paul Biya zwołał obrady „Wielkiego Dialogu Narodowego”. Przez długi czas krytykowano formułę spotkań, jako jałową i bez konkluzji. Na krótko przed świętami, w trybie nadzwyczajnym zwołano Zgromadzenie Narodowe, na którym przeforsowano wspomniane rozwiązania.
Anglojęzyczni obywatele od lat skarżyli się, że znajdują się w gorszej sytuacji niż frankofońscy współobywatele. Regiony przez nich zamieszkane miały mieć gorszy status i rzekomo były nie tak dofinansowane przez rząd centralny, jak inne części kraju. Na skutek protestów nauczycieli i prawników w listopadzie 2016 r., coraz głośniej zaczęto domagać się zmian. Część anglojęzycznych obywateli wspominała o federalizacji kraju, inni zaś mówili o secesji i utworzeniu niezależnego państwa o nazwie Ambazonia. Pokojowe protesty były ostro tłumione, a żądania ignorowane. To skutkowało zaostrzeniem konfliktu i sięgnięciem po broń przez secesjonistów, pod koniec 2017 r.
Na skutek działań zbrojnych, nawet 700 tysięcy obywateli było zmuszonych do opuszczenia swych domów. Naciski międzynarodowe na Kamerun skutkowały rozpoczęciem szerokiego dialogu, ze wszystkimi stronami konfliktu. Co ważne, najbardziej proniepodległościowo nastawieni działacze odmówili udziału w negocjacjach.
Ustawa o decentralizacji nie wprowadza federalizmu, jako modelu systemu politycznego regulującego relacje między centrum, a regionami, ani też nie daje możliwości secesji. Jednakże „specjalny status” anglojęzycznych regionów może doprowadzić do wynegocjowania trwałego pokoju. Ostatnie wydarzenia jednak nie dają nadziei – walki dalej trwają.
Najbliższe wybory parlamentarne mają się odbyć w lutym 2020 r., lecz już dwie formacje opozycyjne zapowiedziały bojkot, ze względu na niemożność przeprowadzenia uczciwych głosowań w regionach ogarniętych niepokojami.
Źródło: Kim Dzong Un, https://geopoliticsalert.com/north-korea-accuses-cia-biochemical-plot-assassinate-kim-jong-un, [dostęp dn. 24.12.2019]; CC BY-SA 2.0, Flickr: driver Photographer.
Właśnie dziś, w Chińskiej Republice Ludowej ChRL, miał miejsce szczyt trzech państw azjatyckich. Temat główny i medialnie rozchwytywany zarazem, którym się zajmowano, to promocja dialogu między Stanami Zjednoczonymi, a Koreańską Republiką Ludowo-Demokratyczną KRL-D, zwaną potocznie Koreą Północną. W szczycie wzięli udział liderzy Republiki Korei (Korea Południowa), ChRL oraz Cesarstwo Japonii. Zapowiedzi promocji dialogu dokonał sam prezydent Korei Południowej, Moon Jae-in.
Relacje między USA, a komunistyczną Koreą Północną są obecnie w impasie. Amerykański przywódca, Donald Trump, wprost zażądał natychmiastowego zakończenia programu nuklearnego przez Pjongjang. Natomiast Pierwszy Sekretarz Partii Pracy Korei, Kim Dzong Un, wyznaczył ostatnio ultimatum dla Waszyngtonu, w którym zażądał zmianę „polityki wrogości” wobec Korei Północnej. Termin ultimatum mija ostatniego dnia 2019 r.
Jak powszechnie wiadomo, od czerwca 2018 r., Donald Trump oraz Kim Dzong Un mieli okazję spotkać się już trzy razy. Jednakże niewiele to zmieniło w bilateralnych relacjach. O ile Amerykanie uzależniają zniesienie sankcji od zakończenia programu nuklearnego przez KRL-D, o tyle Pjongjang najpierw żąda zakończenia jakichkolwiek obostrzeń gospodarczych, lub innych.
Dzisiejszy szczyt miał miejsce w mieście Chengdu, położonym na południowym zachodzie Chin. Moon Jae-in spotkał się z chińskim premierem Li Keqiangiem oraz szefem japońskiego rządu, Shinzo Abe. Wszyscy byli zgodni co do tego, że istnieje potrzeba ścisłej komunikacji w najbardziej kluczowych kwestiach.
Trzy uczestniczące kraje uzgodniły, że nadrzędnym celem winno być utworzenie podstaw pod trwały pokój na Półwyspie Koreańskim, czego elementem winna być pełna denuklearyzacja półwyspu. Co oczywiste, forum do realizacji tego założenia, będzie dialog amerykańsko-północnokoreański. Tylko negocjacje i współpraca mogą doprowadzić do oczekiwanego celu.
Komunistyczne Chiny od dawna wspierały Koreę Północną, która również ma podobną twarz ideologiczną. Jednakże Pekin krytykował Pjongjang za powtarzające się próby rakiet średniego i dalekiego zasięgu, oraz testy broni masowego rażenia. Ostatnio pojawiły się pogłoski, że Pekin z Moskwą uzgodniły ewentualne zniesienie niektórych sankcji nałożonych przez ONZ, celu przełamania impasu, lecz jak sami podają, istnieje obawa weta ze strony Waszyngtonu.
Źródło: Prezydent Francji, Emmanuel Macron, https://www.iphronline.org/civil-society-appeals-french-president-macron.html, [dostęp dn. 21.12.2019]; vfutscher/CC 2.0.
Francuski prezydent, Emmanuel Macron pochwalił się właśnie w środkach masowego przekazu, że francuskie siły zbrojne, które są zaangażowane w malijskiej wojnie domowej po stronie rządu centralnego, zabiły w akcji 33 rebeliantów. Sukces ten został ogłoszony kilka tygodni po tym, jak w katastrofie śmigłowca w Mali zginęło 13 francuskich żołnierzy, co się uważa za największą stratę francuskiej armii, w jednym zdarzeniu, od lat 80. XX w.
Przywódca Francji swoje oświadczenie wygłosił podczas oficjalnej wizyty zagranicznej, na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Jednocześnie zapowiedział, że Francja będzie się dalej angażować w walce z fundamentalizmem islamskim, który destabilizuje sytuację w wielu afrykańskich państwach.
Francja zaangażowała się w Mali w 2013 r. Wtedy to rebelianci, którzy posiadali poparcie ze strony fundamentalistów islamskich, opanowali północną część kraju. Paryż wsparł rząd centralny, który ostatecznie przejął inicjatywę w wojnie domowej. Jednakże rebelianci i ekstremiści przeszli do działań partyzanckich, nie tylko w Mali, ale także w krajach ościennych.
Obecnie podaje się, że około 4 500 Francuzów w ramach operacji Barkhane wspiera walkę z ekstremistami w Mali, Mauretanii, Nigrze, Czadzie, i Burkina Faso. Macron w oświadczeniu stwierdził, że militarny sukces nastąpił w dniu dzisiejszym, w malijskim regionie Mopti. Miano również schwytać jednego terrorystę oraz uwolnić dwóch malijskich żandarmów z niewoli.
W styczniu przywódcy pięciu państw, na terenie których odbywa się operacja Barkhane, mają spotkać się w Paryżu, by omówić z Macronem ramy dalszej współpracy. Prezydent Nigerii, Muhammadu Buhari nazwał fundamentalizm islamski największym zagrożeniem dla całego regionu. Macron obiecał już, że Francja da „nową siłę” w walce z ekstremizmem, na obszarze Sahelu, w Afryce.
Już od pewnego czasu relacje amerykańsko-rosyjskie nie należały do najlepszych. Ostatni ruch przywódcy USA zapewne nie polepszy tych stosunków. Jednocześnie stanowi to wyraźny sygnał, iż Ameryka uważa los Europy Środkowej i Wschodniej za ważny dla ich własnych interesów. Teraz należy spodziewać się odpowiedzi Kremla.
Donald Trump, prezydent Stanów Zjednoczonych, zatwierdził właśnie pakiet najnowszych sankcji przeciwko rosyjskim interesom gazowym i naftowym. Tym razem, są one skierowane przeciwko budowie rosyjskich gazociągów.
Zgodnie z najnowszym amerykańskim prawem, każda firma, która udziela pomocy rosyjskiemu potentatowi gazowemu i naftowemu: „Gazprom”, w celu ukończenia gazociągu i rurociągu łączącego Federacją Rosyjską z Unią Europejską, może spodziewać się nałożenia odpowiednich sankcji. W głównej mierze chodzi o projekt Nord Stream 2, który ma łączyć Rosję z Republiką Federalną Niemiec RFN. Dla Moskwy cel jest oczywisty: zwiększyć eksport najważniejszych surowców naturalnych z Rosji do Niemiec.
Dla Stanów Zjednoczonych, Nord Stream 2 to bez wątpienia zagrożenie dla energetycznego bezpieczeństwa Starego Kontynentu. Sam Trump mówił o projekcie nowych rurociągów i gazociągów jako o „narzędziu przymusu” – chodzi o zagrożenie uzależnienia dostaw od jednego dostawcy. Co ważne, Moskwa i Bruksela wspólnie potępiły najnowsze poczynania Waszyngtonu. Zdaniem Kanclerz Niemiec, Angeli Merkel, nikt nie powinien się wtrącać w prywatny, biznesowy projekt.
Sam projekt o nazwie Nord Stream 2 jest szacowany na około 11 miliardów dolarów amerykańskich. Niektórzy zastanawiają się, na ile ewentualność wynikająca z monopolu na dostawy gazu i ropy z Rosji do Europy, nie jest powodem do interwencji Waszyngtonu, który chciałby eksportować na Stary Kontynent własny gaz skroplony.
W jednym z wywiadów Donald Trump stwierdził, że nowobudowany rurociąg o długości 1 225 kilometrów, a należący do Gazpromu, może spowodować, iż Berlin stanie się „zakładnikiem Rosji”. Na chwilę obecną prace zawiesiły dwie firmy: szwajcarsko-holenderska Allseas oraz turecka TurkStream, która odpowiadała za budowę nitki południowej.
Właśnie odbywa się szczyt państw muzułmańskich w Kuala Lumpur. Nie obyło się jednak bez zgrzytów, co wypomniał sam gospodarz. Już od pewnego czasu narasta rywalizacja o przywództwo w świecie Islamu, co ma przełożenie na ewentualną współpracę tychże państw.
Malezyjski szef rządu, Mahathir Mohamad nie ukrywał w swoim wystąpieniu, że jest rozżalony sytuacją. Z jednej strony, smucił go stan Islamu na świecie. Z drugiej, bronił prawa Malezji do organizowania tego typu wydarzeń.
Bezpośredni atak na szczyt w Kuala Lumpur zorganizowała Arabia Saudyjska. Jej zdaniem to spotkanie dzieli świat islamski i podważa autorytet większego forum wymiany poglądów, jakim jest Organizacja Współpracy Islamskiej OIC.
Jak podają sami organizatorzy, zaproszono delegatów z 57 państw – czyli wszystkich członków OIC. Przybyli przedstawiciele około 20 krajów. Za największą klęskę tego szczytu uznaje się odmowę uczestnictwa Arabii Saudyjskiej oraz późniejsze wycofanie się Pakistanu. W tej atmosferze Malezyjczykom zostało już tylko tłumienie emocji.
Premier Mahathir Mohamad w swoim wystąpieniu podkreślał, że muzułmanie na świecie „znajdują się w stanie kryzysu, są bezradni oraz niegodni tej wielkiej religii”, jaką ma być Islam.
Faktem jest, że problemów do rozwiązania jest bardzo dużo: konflikty bliskowschodnie, Kaszmir, Syria, Jemen, czy los Rohingja w Mjanmie lub Ujgurów w Chińskiej Republice Ludowej ChRL. Zaapelował o pilne zajęcie się takimi globalnymi problemami jak postrzeganie Islamu na świecie, islamofobią, czy powolnym upadkiem islamskiej cywilizacji.
Zaznacza się jednak, że wśród przybyłych są takie znamienitości jak prezydent Turcji, Tayyip Erdogan, przywódca Iranu, Hassan Rouhani oraz katarski Emir Szejk Tamim bin Hamid Al-Thani.
Natomiast OIC stoi na stanowisku, że jakiekolwiek spotkania poza saudyjską stolicą, która rości sobie prawo do bycia jedynym głosem islamskiego świata, nie jest dobre. Jednakże, to właśnie nie wszystkim się podoba – Saudyjczycy są krytykowani za zbyt bliskie relacje z Waszyngtonem. Zarówno Erdogan, jak i Mahathir Mohamad nie ukrywali, że największym problemem OIC jest zbyt słaba reakcja na bieżące problemy i swoista niemoc w działaniu.
Filipiński sąd wydał dziś wyrok w bardzo bulwersującej sprawie. Jeden z bardzo wpływowych politycznie klanów miał być odpowiedzialny za masakrę 57 osób w 2009 r. Wśród ofiar miało być aż 32 dziennikarzy. To jedna z najbardziej medialnie opisywanych spraw sadowych na Filipinach, która wstrząsnęła opinią publiczną i klasą polityczną.
W sumie oskarżonych było, aż 101 osób. Wielu należało do trzech generacji bardzo wpływowej rodziny: Ampatuan. Pewna grupa usłyszała zarzut wielokrotnego morderstwa, za co usłyszeli wyroki dożywotniego pozbawienia wolności.
Analitycy już od dawna mówili, że ten proces może być testem na praworządność Filipin. O ile w stolicy kraju, Manili, raczej nie ma z tym problemu, o tyle już na prowincji rządzą klany. Poza Metro-Manilą raczej panują: układy z korupcją. Zastraszanie i przemoc są na porządku dziennym.
Rodzina Ampatuan przez lata kontrolowała różnymi sposobami południową prowincję Maguindanao. Najważniejszym zarzutem było zorganizowanie zasadzki na wrogi klan. Najemnicy mieli wtedy dokonać pokazowej egzekucji. Zaatakowano konwój przewożący kandydata na gubernatora prowincji, który miał poparcie innego klanu. Podróżował, by zarejestrować swoją kandydaturę. W sumie, obok kandydata, zginęła jego żona, krewni, prawnicy i kilkudziesięciu dziennikarzy. Rozstrzelano ich przy drodze. Wszystkich zakopano w dole, wykopanym wcześniej celowo z użyciem koparki, w autach którymi podróżowali.
Nie wszystkich, spośród 101 oskarżonych, udało się skazać, z powodu braku wystarczających dowodów. Wśród uniewinnionych są też członkowie klanu Ampatuan.
Przyjmuje się, że wydarzenia z 2009 r. były największym pojedynczym atakiem na społeczność dziennikarską. Taki akt przemocy miał być możliwy dzięki relacjom rodziny Ampatuan z ówczesną głową państwa filipińskiego, którą była Gloria Macapagal Arroyo.
Morderstwa polityczne poza filipińską stolicą są na porządku dziennym. Zwłaszcza w okresie przedwyborczym. Wielu świadków nie dożyło końca procesu, a niektórych wciąż uważa się za zaginionych.
Już drugi dzień trwają ostre wystąpienia ludności Bengalu Zachodniego przeciwko rządowi centralnemu i nowym przepisom dotyczącym obywatelstwa. Zgodnie z nowymi zapisami, osoby reprezentujące inną niż Islam religię, z trzech największych krajów muzułmańskich, którym grozi prześladowanie z powodu religijnej przynależności, mogą ubiegać się o indyjskie obywatelstwo.
Kalkuta przeżywa dziś trudne chwile. Ta stolica indyjskiego stanu o nazwie Bengal Zachodni, jest praktycznie odcięta od reszty kraju. Protestujący blokowali autostrady i linie kolejowe, zaś stacje kolejowe były obiektem ataków. Po śmierci dwóch osób, na skutek protestów w Guwahati, w stanie Assam, wprowadzono przepisy o godzinie policyjnej. Demonstranci już zapowiedzieli, że nie zamierzają stosować się do nowych przepisów. Wiele państw wydało ostrzeżenia, by w zdestabilizowane regiony Indii nie podróżować, lub zachować szczególną ostrożność.
Generalnie całe Indie dotknięte są najnowszymi protestami. Wczoraj w New Delhi studenci starli się ze służbami porządkowymi. Natomiast w Bengalu podpalano budynki kolejowe. Mniejsze wystąpienia zanotowano w południowych stanach, takich jak Kerala, czy Karnataka.
Mamata Banerjee, która pełni obowiązki Pani Premier Bengalu Zachodniego, wezwała do organizowania kolejnych wystąpień. Jest znana ze swego sprzeciwu wobec nowych uregulowań prawnych. Inni premierzy w stanach Pendżab, Kerala, Madhya Pradesh i Chhattisgarh również wyrażają sprzeciw wobec wprowadzonym przepisów.
Tak zwana: Ustawa o zmianie obywatelstwa CAB, dotyczy osób z Pakistanu, Afganistanu i Bangladeszu, którzy mieli być prześladowani za wiarę. Chodzi tylko o wyznawców innych religii, niż Islam: Hindusów, Chrześcijan,. Buddystów, Sikhów, wyznawców Dżinizmu oraz Indyjskich Zaratustrian. Zgodnie z przepisami, wyznawcy wymienionych religii, jeśli nielegalnie wjadą do Indii, udowodnią, że są z jednego z tych trzech państw, mogą starać się o obywatelstwo.
Zdaniem organizacji muzułmańskich w Indiach, oraz opozycyjnych partii politycznych, nowe prawo wpisuje się w ideologiczny nurt o nazwie „Hindutva”. Ma to być polityczny program premiera Narendry Modi’ego, który cechuje się hinduistycznym nacjonalizmem. Muzułmanie w ten sposób mają być marginalizowani. Opozycja podkreśla, że w nowym prawie nie ma nic o ochronie muzułman, którzy w sąsiednich państwach również odczuwają prześladowania. W ten sposób ma być łamana konstytucyjna zasada równości ze względu na religijną przynależność. Istnieje też obawa, że tereny tradycyjnie uznawane za muzułmańskie zostaną zlane przez nielegalnych imigrantów nie muzułman.
Źródło: Były prezydent Sudanu, Omar al-Bashir, zdjęcie z 2009 r., https://pl.wikipedia.org/wiki/Umar_al-Baszir#/media/Plik:Omar_al-Bashir,_12th_AU_Summit,_090202-N-0506A-137.jpg, [dostęp dn. 14.12.2019 r.]; domena publiczna; This image is a work of a U.S. military or Department of Defense employee, taken or made as part of that person's official duties. As a work of the U.S. federal government, the image is in the public domain in the United States.
Omar al-Bashir to były przywódca Republiki Sudanu. W polskiej literaturze jest określany jako Umar Hasan Ahmad al-Baszir. Był prezydentem tego afrykańskiego państwa od 30 czerwca 1989 r. do 11 kwietnia 2019 r. Podkreśla się, że doszedł do władzy w wyniku zamachu stanu, i po 30 latach w identyczny sposób ją stracił. Właśnie dziś usłyszał wyrok za korupcję.
Zgodnie z decyzją sądu, wyrok to dwa lata bezwzględnego więzienia. Jednakże al-Bashir do celi nie trafi, gdyż jak sam sędzia podkreślił, osoby powyżej 70. roku życia nie podlegają takim restrykcjom. Były sudański przywódca ma obecnie 75 lat.
Jednak to nie jedyne zarzuty wobec al-Bashir. Prokuratura oskarża go o nielegalne przejęcie władzy 30 lat temu, zbrodnię ludobójstwa w czasie jego rządów, oraz morderstwa polityczne popełnione przed kwietniowym zamachem stanu.
Jednakże, al-Bashir wciąż jest popularny i ma wielu zwolenników. Nawet podczas ogłaszania wyroku, wielu wśród obecnych próbowało zakrzyczeć sędziego. Po wyjściu z sali sądowej wielu skandowało, że „Nie ma boga prócz Boga!”. Uważa się, że najważniejszy zarzut to zbrodnie popełniane w Darfurze, lecz nie ma pewności, czy al-Bashir w ogóle stanie przez sądem za te czyny, o które się go oskarża.
Dzisiejsza sprawa dotyczyła 25 milionów dolarów amerykańskich, które saudyjski następca tronu, książę Muhammad ibn Salman ibn Abd al-Aziz Al Su’ud miał przekazać byłemu prezydentowi Sudanu. Omar al-Bashir bronił się w ten sposób, iż była to darowizna, która została spożytkowana na cele nie związane z prywatną działalnością. Obrońcy już zapowiedzieli apelację podkreślając, że całą sprawa ma charakter czysto polityczny.
Co ciekawa, żadna z toczących się spraw, nie dotyczy zarzutów, o które al-Bashira oskarża Międzynarodowy Trybunał Karny MTK. Zdaniem ONZ, od wybuchu wojny w Darfurze, w 2003 r., śmierć mogło ponieść 300 tysięcy osób, a 2,5 miliona zostało zmuszonych do opuszczenia swoich domów. Wniosek o ekstradycję do Hagi na razie był odrzucany, lecz nie można wykluczyć, że al-Bashir może zostać przekazany do MTK, celem osądzenia go.
Dnia 27 listopada 2019 r. miały miejsce wybory prezydenckie w Republice Namibii. Właśnie dziś ogłoszono, jakie są ostateczne wyniki zakończonego politycznego wyścigu.
Zgodnie z oficjalnym obwieszczeniem, dotychczasowy prezydent wygrał w pierwszej turze. Hage Geingob zdobył 56,3% wszystkich ważnie oddanych głosów. Mimo zwycięstwa, wielu podkreśla, że dotychczasowa głowa państwa nie może się cieszyć. Pięć lat temu, podczas poprzedniej kampanii prezydenckiej, na Geingoba zagłosowało 86% wyborców. Dowodzi to spadku popularności tego polityka.
Prezydent stoi na czele najważniejszej formacji politycznej, która nieprzerwanie rządzi Namibią od momentu uzyskania przez nią niepodległości w 1990 r., czyli Organizacji Ludu Afryki Południowo-Zachodniej SWAPO.
Drugie miejsce w wyborach prezydenckich zajął obecny opozycjonista, były członek SWAPO, Panduleni Itula. Zdobył on 30% głosów. Jednak Itula nie jest klasyfikowany jako najważniejszy działacz opozycyjny. Za takiego uważa się polityka o nazwisku: McHenry Venaani, który jako lider Ruchu Ludowo-Demokratycznego – kojarzonego z apartheidem, gdy Namibia była pod południowoafrykańską dominacją – zdobył nieco ponad 5% poparcia.
Opozycja już oskarżyła rządzących o oszustwo wyborcze. Takie oskarżenia padły z ust Ituli, jak i innego działacza, Bernadusa Swartbooi. Zdaniem Ituli miało dojść do licznych „nieprawidłowości”. Nie krył też niezadowolenia z polityki Geingoba, który ma rzekomo sprzedawać namibijskie bogactwa obcokrajowcom.
Południowoafrykańska Wspólnota Rozwoju SADC, najważniejsza regionalna organizacja ogłosiła, że wybory były przejrzyste i nie można zarzucić niczego, co skrzywiłoby ostateczny wynik. Opozycja natomiast podkreśla, że wprowadzony w 2014 r., jako pierwszy w Afryce, system, umożliwiający głosowanie elektroniczne, jest niebezpieczny i może być źródłem nieprawidłowości, czy wręcz oszustw.
Frekwencja wyniosła 60%, zaś w wyborach parlamentarnych SWAPO uzyskał poparcie na poziomie 60% - ostatni wynik był o 20% większy i dawał swobodną większość ponad 2/3 członków izby. Od pewnego czasu rząd osłabiany jest skandalami korupcyjnymi.
Źródło: Prezydent Namibii, Hage Geingob, https://www.wikiwand.com/en/Hage_Geingob, [dostęp dn. 13.12.2019]; License: Open Government License version 1.0.
Źródło: Mapa Namibii, https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Namibia_regions_WV_map.png, [dostęp dn. 13.12.2019]; This file is licensed under the Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Unported license.
Jak podaje agencja Reutera, na ulice algierskich miast wyszło, co najmniej kilka tysięcy osób. Chcieli w ten sposób wyrazić niezadowolenie w związku z rozpisanymi wyborami prezydenckimi. Zdaniem części społeczeństwa, same wybory to kpina ze społeczeństwa. W ten sposób stare elity chcą utrzymać się u władzy, mimo braku poparcia ze strony obywateli. Główne hasło dzisiejszych protestów brzmiało „Nie mamy głosu! Chcemy wolności!”.
Dnia 12 grudnia 2019 r. miały miejsce wybory prezydenckie w Algierskiej Republice Ludowo-Demokratycznej. W sumie wystartowało pięciu kandydatów. Wszyscy z nich to wyżsi urzędnicy państwowi. Czterech już ogłosiły swoje zwycięstwo, z wynikiem pozwalającym na wygraną w pierwszej turze, bądź przejście do drugiej tury.
W stolicy kraju doszło do starcia protestujących z policją, która użyła kijów. Gdy jednak tłum protestujących rósł, funkcjonariusze wycofali się.
Obecna władza centralna w Algierii utrzymuje się dzięki wsparciu armii. Ta sytuacja wcale nie podoba się sporej grupie społeczeństwa. Uważają, że rewolucja się nie skończyła, a stary reżim dobrze się trzyma – obalenie wieloletniego przywódcy, którym do kwietnia 2019 r. był Abdelaziz Bouteflika, to tylko zmiana personalna, a nie jakościowa.
Według władz, do godziny 16 czasu lokalnego, do urn poszło 33% uprawnionych. Zdaniem protestujących fakt, że ulice były patrolowane przez służby bezpieczeństwa, a nad głową latały rządowe helikoptery, nie gwarantuje transparentności procesu wyborczego.
Poza tym, wśród kandydatów na prezydenta są: były premier Abdelmadjid Tebboune, były premier Ali Benflis, były minister kultury Azzeddine Mihoubi, były minister turystyki Abdelkader Bengrine oraz były członek komitetu centralnego rządzącej partii, Abdelaziz Belaid.
Kryzys polityczny w Algierii już przekłada się na wyniki makroekonomiczne. Zyski z eksportu ropy naftowej spadły w sposób, który przekłada się na stan budżetu centralnego. To natomiast będzie miało przełożenie, chociażby na wydatki i redystrybucję dóbr. Przedłużający się kryzys nie wpływa na poprawę sytuacji.
Wydaje się, że perturbacje wynikające z niepowodzeń w rozmowach z Unią Europejską, odnoszących się do warunków wystąpienia z tejże międzynarodowej organizacji, nie zaszkodziły obecnemu premierowi i jego Partii Konserwatywnej. Boris Johnson pomimo klęski związanej z umową rozwodową typu Brexit, zachowa ster rządów.
Dnia 12 grudnia 2019 r. miały miejsce wybory powszechne w Wielkiej Brytanii. Miały one charakter przedterminowy. Poprzednie odbyły się dwa i pół roku wcześniej. Nie policzono wszystkich jeszcze głosów, lecz według powyborczych sondaży Partia Konserwatywna będzie mogła się cieszyć tak z wyniku, jak i samodzielnych rządów. Jeśli sondaże się potwierdzą, to partia Johnsona będzie miała większość rzędu 86 parlamentarzystów.
Zgodnie z badaniem przeprowadzonym przez jedną z firm zajmującą się opinią publiczną, konserwatyści brytyjscy wprowadzą 368 swoich przedstawicieli do Izby Gmin, która liczy 650 członków. To pozwoli na swobodę w rządzeniu. Tym samym, byłoby to największe zwycięstwo tejże formacji od roku 1987 r., kiedy to wygrała Margaret Thatcher.
Zdaniem większości analityków, jeśli te wyniki się potwierdzą, to Boris Johnson nie tylko zachowa urząd, lecz będzie mógł swobodnie przeforsować projekt warunków „Brexitu”, który winien nastąpić teraz 31 stycznia 2020 r. – 10 miesięcy po terminie, zgodnie z Traktatem o Unii Europejskiej.
Druga w kolejności, główna formacja opozycyjna: Partia Pracy, której członkowie nazywani są laburzystami, może wprowadzić zaledwie 191 przedstawicieli, co już jest traktowane jako najgorszy wynik od 1935 r. Szkocka Partia Narodowa może liczyć na wynik pozwalający wprowadzić 55 osób do Izby Gmin, a Liberalni Demokraci 13. Natomiast Brexit Party może nie wprowadzić żadnego członka do niższej izby parlamentu.
Należy jednak pamiętać, że w 2015 r. sondaż powyborczy nie dawał zdecydowanego zwycięstwa żadnej partii politycznej, a w rzeczywistości konserwatyści uzyskali nieznaczną większość. Z tego powodu nie można wykluczać, że ostateczny wynik poznamy dopiero po podliczeniu wszystkich ważnie oddanych głosów. Jednakże, nie ulega wątpliwości, że głównym tematem kampanijnym był Brexit, który mocno obywateli podzielił.
Źródło: Prezydent Ukrainy, Wołodymyr Zełenski, https://pl.wikipedia.org/wiki/Plik: Volodymyr_Zelensky_ 2019_presidential_ inauguration_ 05_(cropped).jpg, [dostęp dn. 10.12.2019]; Ten plik udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 4.0 Międzynarodowe, Uznanie autorstwa: Адміністрація Президента України.
Taką informację podają dziś media masowe w kontekście szczytu, który zgromadził przywódców czterech państw: Ukrainy – strony, Rosji – strony, Niemiec – negocjatora, Francji – negocjatora. Tym samym, do końca 2019 r. ma zostać wprowadzone pełne i kompleksowe zawieszenie broni.
Właśnie dziś w Paryżu, o pokoju na Ukrainie dyskutowali przywódcy dwóch najbardziej zainteresowanych państw: Władimir Putin i Wołodymyr Zełenski. Pomimo deklaracji o zawieszeniu broni, Załenski nie ukrywał, że liczył na więcej. Jego zdaniem, w sumie niewiele osiągnięto, by zaprowadzić stały pokój, a on chciał usłyszeć o całościowych rozwiązaniach.
Jak podaje BBC, 5,5 roku walk już kosztowało życie 13 tysięcy osób. Z jednej strony, walczą rebelianci posiadający poparcie ze strony Federacji Rosyjskiej. Z drugiej strony, jest to cała siła państwa ukraińskiego, które dąży do zachowania terytorialnej integralności.
Rolę negocjatorów wzięli na siebie Angela Merkel oraz Emmanuel Macron. Obok zawieszenia broni, dla negocjatorów ważną kwestią okazała się wymiana jeńców/więźniów po obu stronach konfliktu oraz wycofanie wojsk ukraińskich z trzech spornych obszarów położonych na linii frontu.
W ostatecznym dokumencie potwierdzono, że do końca 2019 r. wszyscy więźniowie zaangażowani w konflikt będą podlegać wymianie. Natomiast do marca 2020 r. mają zostać wycofane siły obu stron z trzech strategicznie ważnie obszarów. Kolejna runda rozmów ma się odbyć za cztery miesiące, kiedy to nastąpi również ewaluacja dotychczasowych postępów.
Po rozmowach w Pałacu Elizejskim, Putin nazwał wynik negocjacji mianem ważnego kroku w kierunku deeskalacji konfliktu.
Faktem jednak jest, że nie osiągnięto porozumienia w takich spornych kwestiach jak wycofanie wojsk rosyjskich z obszarów spornych, zorganizowanie wyborów ukraińskich na terenach zajętych przez separatystów, czy zmiana ustawy zasadniczej. Putin stoi na stanowisku, iż należy zmienić ukraińską konstytucję, by Donbas uzyskał specjalny status. Zełenski natomiast podkreślił, że nie będzie żadnych terytorialnych ustępstw w zamian za pokój.
Algierska Republika Ludowo-Demokratyczna to państwo położone na północy kontynentu afrykańskiego. Stolicą jest Algier, a religią dominującą Islam. Właśnie zapadł wyrok na byłych szefów rządu tego kraju. Najbliższe lata spędzą w odosobnieniu i w niezbyt luksusowych warunkach więziennych.
Już od pewnego czasu trwało w Algierii olbrzymie dochodzenie, które dotyczyło skandalu korupcyjnego. Cała scena polityczna na skutek śledztwa została wstrząśnięta. Efektem jest skazanie dwóch byłych premierów na długoletnie więzienie.
Ahmad Ujahja stał na czele algierskiego rządu w latach 1995–1998, 2003–2006, 2008–2012 i 2017–2019. Jak widać, była to postać znana i znacząca na scenie politycznej. Kierował on przez lata centrową i liberalną formacją polityczną. Formalnie został zdjęty z urzędu dnia 12 marca 2019 r., kiedy to zastąpił go bezpartyjny Noureddine Bedoui. Ahmed Ouyahia usłyszał właśnie wyrok 15 lat pozbawienia wolności.
Abd al-Malik Sallal kierował pracami algierskiego rządu w latach 2012-2014 i 2014-2017. Politycznie jest powiązany z byłym prezydentem Algierii, Abd al-Azizem Butefliką, który odszedł 2 kwietnia 2019 r. – od tego momentu obowiązki głowy państwa pełni Abd al-Kadir Bensalah. Sallal usłyszał wyrok 12 lat pozbawienia wolności.
Obaj byli premierzy zostali skazani w związku z oskarżeniami o nadużywanie autorytetu władzy, co miało związek z defraudacją należących do państwa samochodów. Jest to pierwszy tego typu przypadek od 1962 r., czyli od uzyskania niepodległości z rąk Francji.
Zarówno Sallal, jak i Ujahja, byli blisko Butefliki, który odszedł w kwietniu, po całej serii masowych demonstracji, które przetoczyły się przez kraj. Jednakże samo odejście Butefliki, i skazanie byłych szefów rządu kojarzonych ze starym reżimem, nie uspokaja sytuacji. Protestujący wciąż się zbierają i domagają głębokich reform. Nie podoba się im wszechobecna korupcja i represje wobec działaczy, co jest negatywnie kojarzone ze zbliżającymi się wyborami prezydenckimi, które już za kilka dni.
W sumie na ławie oskarżonych zasiadło 19 osób. Zarzuca się im pranie pieniędzy, nadużywanie przywilejów wynikających z zajmowanych stanowisk, czy przyznawanie profitów bez podstaw dla branży motoryzacyjnej.
Źródło: Ahmad Ujahja, https://pl.wikipedia.org/wiki/Plik:Ahmed_Ouyahia_2011-05-29.jpg, [dostęp dn. 10.12.2019]; Ten plik udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 2.0.
Źródło: Abd al-Malik Sallal, https://pl.m.wikipedia.org/wiki/Plik:Abdelmalek_Sellal-IMG_3477.jpg, [dostęp dn. 10.12.2019]; Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 2.0 Francja (CC BY-SA 2.0 FR).
Źródło: Aung San Suu Kyi podczas wizyty w Senacie RP w 2013 r., https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Aung_San_Suu_Kyi_Senate_of_Poland.JPG, [dostęp dn. 08.12.2019]; This file is licensed under the Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Poland license.
Obecna przywódczyni Związku Mjanmy – formalnie kieruje pracami rządu, lecz w praktyce ma szerokie prerogatywy – oraz laureatka Pokojowej Nagrody Nobla z 1991 r., Aung San Suu Kyi udała się dziś do Hagi celem złożenia zeznań przez najwyższym organem sądowym Organizacji Narodów Zjednoczonych ONZ, jakim jest Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości MTS. Rząd po jej kierunkiem jest oskarżany o ludobójstwo względem muzułmańskiej społeczności o nazwie Rohingja.
W samej Mjanmie temat ten jest mocno obecny w mediach. Gdy Aung San Suu Kyi podróżowała ze swego biura na lotnisko, tysiące mieszkańców dzień wcześniej demonstrowało swoje wsparcie i odmawiało modlitwę w specjalnych ceremoniach. W ciągu następnych dni mają być organizowane podobne wydarzenia. Samo przesłuchanie ma trwać od 10 do 12 grudnia 2019 r. Do Hagi udaje się też grupa zwolenników premier.
Powodem przesłuchania był pozew złożony przez niewielką Gambię. Ten głównie muzułmański kraj, położony na zachodzie Afryki, pozwał większość buddyjską w Mjanmie o ludobójstwo względem muzułman Rohingja. Jest to najpoważniejsze oskarżenie jakie może paść ze strony członka międzynarodowej społeczności. Przyjmuje się, że Gambia wniesie o wprowadzenie środków tymczasowych do czasu ostatecznego orzeczenia w celu ochrony praw społeczności Rohingja.
Jak podaje ONZ, tylko w 2017 r. z powodu działań wojska Mjanmy, z tego kraju miało uciec ponad 730 tysięcy Rohingja. Już wtedy pojawiały się zarzuty, że mieliśmy do czynienia z planowanymi działaniami, których ważnym elementem były zabójstwa i gwałty. Mowa jest o „ludobójczym zamiarze”.
Społeczność międzynarodowa potępiła działania władz wobec Rohingja. Jednakże w samej Mjanmie pozycja Aung San Suu Kyi jest niezagrożona. Pozostaje ona najpopularniejszym politykiem w kraju. Media w Mjanmie podają, że akcja wojskowa dwa lata temu była konieczna, jako odpowiedź na ataki ze strony muzułmańskich bojowników.
Wielu podkreśla, że nagonka na mniejszości w Mjanmie jest wciąż prowadzona. Zwłaszcza aktywny jest minister religii, Thura Aung Ko. Jego zdaniem, Rohingja w obozach dla uchodźców w Bangladeszu mieli być poddani praniu mózgu i stąd ich chęć odwetu na Mjanmie.
Na uwagę zasługuje fakt, że dzień przed wylotem, Aung San Suu Kyi spotkała się z ministrem spraw zagranicznych Chińskiej Republiki Ludowej ChRL, Wang Yi. Może to sugerować, że bez względu na wynik przesłuchania, Mjanma liczy na wsparcie stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ, czyli Pekinu.
Źródło: Premier-elekt Finlandii, Sanna Marin, https://www.lvm.fi/en/-/minister-marin-finnish-meteorological-institute-s-cutting-edge-research-provides-solutions-for-reducing-land-use-emissions-1017369, [dostęp dn. 08.12.2019]; Photo: Laura Kotila/Prime Minister´s Office, CC-BY-4.0.
Fińska partia polityczna, która kieruje rządem koalicyjnym, o nazwie Socjaldemokratyczna Partia Finlandii przeżywała ostatnio trudne chwile. Premier z ramienia tej partii, Antti Rinne zrezygnował ze stanowiska. Koniecznością był wybór nowego, akceptowalnego dla wszystkich współkoalicjantów, lidera partii i szefa rządu jednocześnie.
Obecny rząd koalicyjny tworzy pięć formacji politycznych. Socjaldemokraci są w tym porozumieniu najsilniejsi. Po rezygnacji Rinne, na stanowisko szefa rządu wybrano dotychczasową minister transportu, Sannę Marin. Tym samym, ta 34-latka zostanie najmłodszym premierem w historii Finlandii. Ma objąć stanowisko w następnym tygodniu.
Rinne podjął decyzję po tym, jak koalicja rządowa zaczęła się chwiać w posadach. Współkoalicjant, Partia Centrum zaczęła krytykować premiera za rzekomą niemoc podczas niwelowania skutków niedawnego ataku terrorystycznego na placówkę pocztową.
Premier-elekt Marin zapowiedziała, że postara się odbudować zaufanie do instytucji rządowych, jak i jej formacji politycznej. Faktem jednak jest, że kierownictwo partii socjaldemokratycznej, które podejmowało decyzję, nie było jednomyślne. Zwycięstwo Marin było nieznaczne. Drugie miejsce zajął popularny Antti Lindtman, który kieruje parlamentarną frakcją. Różnica była minimalna.
Nowa premier podkreśla, że koalicja ma klarowny program rządowy, który spaja wszystkich koalicjantów, stąd nie ma zagrożenia dla ewentualnych przedterminowych wyborów. Sam Rinne objął urząd zaledwie sześć miesięcy temu i istniała obawa, że koalicja się rozpadnie. Jednak wszyscy członkowie koalicji zatwierdzili obecne zmiany personalne.
Finlandia obecnie kieruje pracami Unii Europejskiej w ramach prezydencji i postawiła sobie za zadanie zakończenie negocjacji nad nowym budżetem.