SIEĆ REGIONALNYCH OŚRODKÓW DEBATY MIĘDZYNARODOWEJ
Wojna domowa w Libii pochłonęła już wiele ofiar. Sam kraj jest wewnętrznie podzielony i pomimo międzynarodowych prób, konflikt trwa dalej. Sprawę w swoje ręce próbuje teraz wziąć sama Afryka. Ostatnio zwołany szczyt wyraźnie wziął na agendę tenże problem, który destabilizuje cały region.
W stolicy Republiki Kongo, Brazzaville doszło do wielostronnego spotkania członków Unii Afrykańskiej. Kongijska stolica gościła ostatnio trzech prezydentów. Formalnie miało miejsce ósme posiedzenie Komitetu Wysokiego Szczebla Unii Afrykańskiej. Temat główny, to oczywiście przeciągająca się wojna domowa w Libii.
Wśród obecnych był oczywiście gospodarz, prezydent Denis Sassou-Nguesso. Obok niego, do Brazzaville przybyli: prezydent Dżibuti, Ismail Omar Guelleh, oraz przywódca Mauretanii, Mohamed Ould Ghazouani. Poza tym, przewodniczący UA, Moussa Faki Mahamat, a także delegaci innych państw członkowskich najważniejszej organizacji zrzeszającej państwa afrykańskie, byli obecni.
Moussa Faki Mahamat zapowiedział, że głównym pokłosiem szczytu jest decyzja o zwołaniu libijskiej konferencji pojednawczej, na którą zaproszono by w przyszłości wszystkie strony konfliktu, przedstawicieli państw sąsiednich oraz reprezentanta Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Komitet Wysokiego Szczebla Unii Afrykańskiej składa się z 11 osób. Przewodniczy temu organowi Pres Sassou Nguesso, który przyjął na siebie przygotowanie podstaw do stworzenia oficjalnego Komitetu Przygotowującego pod Między-libijskie Forum Unii Afrykańskiej. Forum to ma być otwarte dla wszystkich stron konfliktu, jak również dla liderów tradycyjnych, młodzieży, kobiet, etc. – czyli dla wszystkich zainteresowanych zakończeniem konfliktu.
Obecni na szczycie wyrazili zaniepokojenie ciągłymi próbami ingerencji w wewnętrzne sprawy Libii przez czynniki zewnętrzne. Czynione jest to, pomimo zobowiązań podjętych podczas ostatniego szczytu berlińskiego. Poza tym, wezwano społeczność międzynarodową do przestrzegania embarga ONZ na broń, które ma być permanentnie łamane.
Na samym szczycie nieobecni byli przywódcy dwóch głównych stron libijskiego konfliktu: uznany międzynarodowo Fayez Al-Sarraj oraz przywódca rebeliantów, Khalifa Hafter.
Źródło: Premier Narendra Modi, https://www.flickr.com /photos/ narendramodiofficial/ 23795890516, [dostęp dn. 30.01.2020]; Attribution-ShareAlike 2.0 Generic (CC BY-SA 2.0).
Już od dłuższego czasu rozlewają się protesty po Indiach. Jest to pokłosie nowego prawa o obywatelstwie, które jest dziełem rządu centralnego. Ostatnio media masowego obiegły zdjęcia napastnika, niezadowolonego obywatela z nowego prawa, która na popularnym portalu społecznościowym Facebook, na żywo nadawał z protestu, gdy w pewnym momencie wyjął broń i zaczął strzelać.
Dostępne nagrania ukazują uzbrojonego napastnika, który przed Jamia Millia Islamia University wymachiwał bronią w kierunku policjantów. Na miejscu zgromadziło się około tysiąc osób niezadowolonych z nowo przyjętych przepisów, odnoszących się do nowych zasad nabywania obywatelstwa.
Co ciekawe, napastnik wykrzykiwał hasła skierowane nie przeciwko władzy i policjantom, lecz przeciwko demonstrantom. Wśród protestujących było wiele kobiet odzianych w hidżab. Napastnik wystrzelił. Jest to pierwszy tego typu incydent od początku akcji protestacyjnej, która trwa już ponad miesiąc.
Sytuacja w Indiach uległa radykalnemu pogorszenia po tym, jak rząd centralny uchwalił nową ustawę o obywatelstwie. Zgodnie z nowymi przepisami, przyspieszono procedurę nadawania obywatelstwa dla niemuzułmańskich mniejszości religijnych zamieszkujących trzy sąsiednie kraje.
Co oczywiste, najwięcej obaw nowe prawo wzbudza wśród muzułmańskich obywateli Indii. Ponad miesięczne protesty skutkowały tym, że w większych miastach wzmożono środki bezpieczeństwa.
Opozycja wobec rządu centralnego podkreśla jednak, że ostatni incydent może sugerować, że wzrastają międzyreligijne i międzyetniczne animozje w Indiach, a sprawy w swoje ręce mogą wziąć młodzi, którzy przemocą zechcą wspierać rząd.
Premier Narendra Modi i jego rządząca hinduska partia nacjonalistyczna broną nowych przepisów i tłumią wszelkie oznaki społecznego niezadowolenia. Jakikolwiek protest jest przez nich określany mianem antynarodowego. Jeden z członków rządu niedawno nawoływał podczas wyborczego wiecu do zastrzelenia każdego zdrajcy.
Trwało to długo. Niczym „niekończąca się opowieść”. Jednak historyczny dzień w końcu nastąpi. Będzie to już jutro. Właśnie 31 stycznia 2020 r., Wielka Brytania oficjalnie wystąpi ze struktur Unii Europejskiej. Tym samym, UE nie będzie liczyć 28 członków, a tylko 27.
Zgodnie z przyjętym harmonogramem, Wielka Brytania opuści Unię Europejską jutro, o północy czasu brukselskiego, czyli 23:00 czasu londyńskiego. Wielu zastanawia się, kto na tym zyska – nie ma wątpliwości, że sami zainteresowani raczej na tym stracą. Przecież projekt integracji Starego Kontynentu wyrósł z ruin II wojny światowej. Wyjście Wielkiej Brytanii to wielka niewiadoma dla przyszłości, tak Wysp, jak i Unii.
Jak podaje agencja Reutera, z całej Unii Europejskiej płynęły do Londynu życzenia powodzenia. Po 47 latach Wielka Brytania opuszcza UE, i wielu też życzyło sobie oraz Brytyjczykom powrotu w unijne struktury.
Światowe media zwróciły jednak uwagę na fakt, że z Polski i Grecji w ostatnim czasie płynęło sporo głosów gratulacji dla śmiałej decyzji o Brexicie.
Wielu w Brukseli widzi w tym sukces rzekomo rosnących wpływów populizmu. Inni jednak doszukują w tym poważnego kryzysu samej unijnej struktury. Zachęcają jednocześnie do ciężkiej pracy nad skutkami zapaści, w którą UE wpadła i wyjść nie może wciąż.
Być może regionalne wybory we Włoszech nie są dla polskiego czytelnika interesujące, bądź ważne. Jednakże, jeśli zdamy sobie sprawę z tego, co one oznaczają, będziemy wiedzieć dlaczego je opisuję, i jak ważne może to być dla przyszłości Włoch.
Od kilku dekad region administracyjny Emilia-Romania położony na północy kraju, jest rządzony przez lewicowe formacje polityczne – bardzo bogaty.
Matteo Salvini natomiast od 2013 r. kieruje prawicową Ligą Północną, która przed wyborami w 2018 r. podjęła decyzję o używaniu skróconej nazwy: Liga. W tym samym roku, Salvini podpisał umowę koalicyjną. Liga stała się częścią nowego rządu, a lider formacji objął funkcję wicepremiera i ministra spraw wewnętrznych. We wrześniu 2019 r. Liga wniosła pod obrady parlamentu wotum nieufności wobec rządu i przeszła do opozycji.
Salvini już od pewnego czasu kreował się na lidera opozycji i próbował konsolidować tradycyjny elektorat z północy kraju. Jednak, okazało się, że to za mało. Jego przegrana w regionie, to zapewne ulga dla lewej strony sceny politycznej, jak i dla słabego rządu centralnego.
Lider Ligi nie ukrywał, że chciał osiągnąć „szokujące zwycięstwo”, by w ten sposób ostatecznie obalić rząd kierowany przez Partię Demokratyczną. Po przeliczeniu 99% ważnie oddanych głosów wiemy, że kandydat partii rządzącej na gubernatora regionu ma o ponad 7% lepszy wynik, niż kandydat Ligi. Tym samym ekipa rządząca mogła odetchnąć, ale tylko przez chwilę. Ta jedna przegrana nie zmienia faktu, że poprzednie 8 wygrywała Liga. Zwycięstwo w Emilia-Romania jest częściowo przyćmione porażką w Kalabrii, gdzie Salvini wygrał.
Największym przegranym ostatnich wyborów w regionach jest niewątpliwie Ruch Pięciu Gwiazd, który jest głównym koalicjantem obecnie dla Demokratów.
Nie wiadomo czym jest, nie wiadomo co zawiera, nie wiadomo jakie rozwiązania proponuje, lecz i tak wszyscy o tym piszą. Prezydent Stanów Zjednoczonych, Donald Trump ma wkrótce ogłosić propozycje pokojowe dla skonfliktowanego Bliskiego Wschodu. Skutki mogą być rożne. Szczegółów brak. Tak czy owak, dla światowych mediów, to teraz temat numer jeden.
Jak podaje agencja Reutera, dzisiaj Donald Trump ma ujawnić szczegóły swojego planu pokojowego, który utrzymywany jest w największej tajemnicy. W pierwszej kolejności, konkrety mają zostać przedstawione najważniejszemu sojusznikowi USA w regionie, czyli Izraelowi. W ten sposób, Ameryka chce pokazać się światu, jako ten, który nie tylko zaproponuje rozwiązanie najdłużej utrzymującego się konfliktu na świecie – mam na myśli konflikt izraelsko-palestyński – lecz będzie w stanie przeforsować jego zapisy.
Co ciekawe, Trump zamierza spotkać się dziś nie tylko z szefem izraelskiego rządu, którym jest Binjamin Netanjahu, liderem rządzącej partii Likud, lecz także z jego głównym rywalem. Oddzielne spotkanie zostało zaplanowane z Benny’m Gantz’em, który kieruje centrową formacją o nazwie „Blue and White Party”. W najbliższych wyborach parlamentarnych, konserwatywny Likud i Niebiesko-Biali będą rywalizować o głosy obywateli. Netanjahu i Gantz zatem, powalczą w personalnym pojedynku o fotel szefa rządu. Wybory odbędą się 2 marca 2020 r.
Tak czy owak, Trump zaplanował na jutro wspólne wystąpienie z Netanjahu, na którym opinia publiczna ma poznać szczegóły planu pokojowego.
Znawcy amerykańskiej sceny politycznej zwracają jednak uwagę, że ta inicjatywa lidera najpotężniejszego państwa na świecie, ma miejsce w tym samym czasie, w którym wyższa izba Kongresu, czyli Senat, będzie debatowała nad aktem oskarżenia, mogącym znieść go z urzędu, w ramach procedury impeachmentu. Co ważne, akt oskarżenia został przegłosowany przez Izbę Reprezentantów (izbę niższą, w której większość ma Partia Demokratyczna. Donald Trump jest przedstawicielem Partii Republikańskiej. Republikanie mają swobodną większość w Senacie, więc prezydent nie powinien się martwić, lecz dla świata mediów, obecna sytuacja to świetna pożywka, w celu podgrzewania politycznej atmosfery w kraju.
Konflikt izraelsko-palestyński od dekad podgrzewa natomiast atmosferę w regionie bliskowschodnim. Bez względu na to, jak dobrą propozycję wysunie Trump, USA są traktowane jak sojusznik Izraela. Ostatnie posunięcia tylko ugruntowały taką opinie. Tym samym nie jest jasne, czy propozycję zostaną z entuzjazmem przyjęte. Dla Palestyńczyków najważniejsze jest to, by w końcu powstało ich własne , obejmujące Zachodni Brzeg Jordanu, wschodnią Jerozolimę i Strefę Gazy, a w tej materii ich marzenia są sprzeczne z izraelską polityką.
Za niemal historyczną uznaje się ostatnią decyzję Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości MTS, w sprawie ludu Rohingja. Tysiące osób liczy na to, że teraz nie stanie się im żadna krzywda.
O muzułmańskim ludu Rohingja stało się głośno kilka lat temu, gdy miliony musiały uciekać ze Związku Mjanmy, dawnej Birmy, do sąsiedniego Bangladeszu. Zdaniem świadków, mieli być poddawani represjom, które mogły mieć znamiona aktu ludobójstwa.
Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości po przeanalizowaniu zeznań świadków i dowodów nakazał, by władze Mjanmy podjęły wszelkie środki w celu ochrony ludu Rohingja. Zwłaszcza w kontekście czynów kwalifikowanych do aktów ludobójstwa. Najbardziej zadowoleni z decyzji są uchodźcy, dla których jest to pierwsza zwycięska prawna batalia od momentu rozpoczęcia, ich zdaniem, operacji wygnania z rodzimej ziemi.
Sam pozew przed Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości, który jest najważniejszym organem sądowym Organizacji Narodów Zjednoczonych ONZ, złożyła Gambia w listopadzie 2019 r. MTS rozstrzyga w głównej mierze spory prawne międzypaństwowe. Gambia oskarżyła Związek Mjanmy o ludobójstwo i naruszenie przepisów Międzynarodowej Konwencji Praw Człowieka z 1948 r.
Jednakże trzeba zaznaczyć, że decyzja MTS nie rozstrzyga, czy Mjanma dopuściła się aktów ludobójstwa. Specjaliści przestrzegają, że sam proces może toczyć się latami. Ostatnia decyzja ma charakter jedynie przyjęcia „środków wstępnych”, co uczyniono na wniosek Gambii.
Siedemnastoosobowy skład sędziowski był jednak jednomyślny w twierdzeniu, że Rohingja są zagrożeni – bez sprecyzowania źródeł zagrożenia – a Mjanma musi chronić tychże pokrzywdzonych.
Przewodniczący składu sędziowskiego, Abdulqawi Yusuf stwierdził, że Mjanma musi przyjąć odpowiednią postawę i wprowadzić w życie środki zaradcze, które uchronią Rohingja przed czynami zabronionymi na mocy powszechnie i wszystkich obowiązującej Konwencji z 1948 r. Tym samym zostało nakazane, by władze centralne wykorzystały wpływy w wojsku i innych organizacjach paramilitarnych do zapobieżenia przemocy, której „celem jest doprowadzenie do fizycznego zniszczenia w całości lub części”.
Do Hagi, na odczytanie decyzji, przybyli przedstawiciele Rohingja z całego świata. Nie ukrywali, że zadowala ich decyzja o ochronie, jak i o uznaniu za chronioną prawem międzynarodowym mniejszość etniczną.
Przyjmuje się, że w związku z działaniami armii Mjanmy w 2017 r., z kraju mogło uciec ponad 730 tysięcy przedstawicieli Rohingja.
Źródło: Prezydent Burundi, Pierre Nkurunziza, https://www.liportal.de/burundi/geschichte-staat, [dostęp dn. 23.01.2020]; CC BY-NC-SA 2.0.
Jak podają światowe agencje prasowe, parlament Burundi zatwierdził właśnie ustawę przyznającą Pierrowi Nkurunzizie, prezydentowi kraju, jednorazowe specjalne uposażenie. Kwota jest niebagatelna. Prawdopodobnie w maju 2020 r. obywatele wybiorą nową głowę państwa.
Szczegóły nie są znane, ale mowa jest o „hojnym pakiecie emerytalnym”. Jednorazowo wypłacona będzie kwota miliarda franków burundyjskich, czyli około 480 tysięcy EUR.
Nkurunziza sam zapowiedział, że obecna kadencja jest ostatnią i nie wystartuje w zbliżających się wyborach prezydenckich, które mają się odbyć w maju 2020 r.
Obecny prezydent, to były przywódca rebelii, który przewodzi Burundi od 2005 r. Po dwóch kadencjach, niespodziewanie w 2015 r. podjął decyzję o ponownym ubieganiu się o najważniejszy urząd w państwie. Doprowadziło to do olbrzymich protestów oraz do chaosu w całym kraju.
Przeciwnicy podkreślali, że po dwóch kadencjach, zgodnie z ustawą zasadniczą, nie miał prawa starać się o kolejną. Nkurunziza jednak wystartował i wygrał wybory. Podejrzenie o niekonstytucyjny charakter jego trzeciej kadencji, jednak pozostało. Pomimo zmiany konstytucji w 2018 r., które to umożliwiłyby mu ubieganie się o kolejna kadencją, obecny prezydent zdecydował jednak odejść.
Już za dwa dni ma się odbyć zjazd partii rządzącej, którą jest Narodowa Rada na rzecz Obrony Demokracji-Siły Obrony Demokracji CNDD-FDD, gdzie wybrany zostanie kandydat w nadchodzących wyborach prezydenckich.
Prezydencka emerytura, to obok jednorazowej wypłaty, również inne korzyści. Nkurunziza ma otrzymać na własność specjalnie wybudowaną w ciągu pięciu lat, luksusową willę, w wybranym przez głowę państwa miejscu. Poza tym, przez następne siedem lat ma otrzymywać pensję i inne dodatki przysługujące urzędującemu wiceprezydentowi kraju. Po tym okresie, ma dożywotnio otrzymywać uposażenie równe temu, które dostaje członek parlamentu. Dodatkowo, Nkurunzizie będzie przysługiwał przydomek „najwyższego przywódcy”, zamiast „były prezydent”. Rzecznik prezydenta, Jean Claude Karerwa Ndenzako dodał na Twitterze, że gabinet podjął decyzją o uczynieniu z prezydenta „najważniejszego lidera, mistrza patriotyzmu i przywódczego rdzenia”. Wcześniej, w 2018 r., partia rządząca nazwała oficjalnym tytułem Nkurunzizę: „wiecznym najwyższym przewodnikiem”.
Pojawiają się opinię, że emerytalne przywileje przyznane Pierrowi Nkurunzizie to cena za to, by już o kolejną reelekcję się nie ubiegał. Wielu podkreśla, że od pięciu lat kraj jest w politycznym kryzysie, którego podstawą ma być sama obecność w polityce obecnego przywódcy.
Do ostrych starć policji z demonstrantami doszło w Demokratycznej Republice Konga DRK. W ten sposób siły porządkowe chciały uniemożliwić przeprowadzenia nielegalnego marszu. Do zdarzenia doszło w stolicy kraju, Kinszasie.
Nielegalny marsz zorganizował były kandydat na prezydenta kraju oraz działacz opozycyjny, Martin Fayula. W ten sposób chciał uwidocznić społeczne niezadowolenie wynikające z chaosu, jaki ma miejsce na wschodzie kraju. Rząd centralny już od pewnego czasu ma problem, by zaprowadzić tam porządek. Dochodzą do opinii publicznej również słuchy o masakrach, które są dziełem różnych grup paramilitarnych.
Jak podają światowe środki masowego przekazu, w wyniku starć jedna osoba została lekko ranna w głowę, gdy funkcjonariusz wystrzelił gaz łzawiący w celu rozproszenia zgromadzenia. Jak się okazało, rannym okazał się student, który tylko w okolicy przechodził.
Słowem, którym opozycja określa sytuację w DRK jest „bałkanizacja”. Wielu obawia się, że państwo może spotkać ten sam los, co byłą Jugosławię: wewnętrzny rozkład i bratobójcza walka. Protestujący głośno dopytywali, jak to się stało, że jeden drugiemu podrzyna gardło.
Policja zdecydowała ostatecznie, by odeskortować Fayulę do domu i uniemożliwić dalszego przewodzenia nielegalnemu marszu.
Sam Fayula uważa, że w wyborach prezydenckich z grudnia 2018 r. to on je wygrał. Potępia masakry ludności cywilnej w Beni, na wschodzie kraju, i powolną „bałkanizację” DRK. Uważa, że niepokoje w kraju to dobra wiadomość tylko dla sąsiadów, z Rwandą na czele.
Kilkadziesiąt tysięcy osób wyszło na ulice miast w Malawi, by zaprotestować przeciwko korupcji. Obywateli zdenerwowały doniesienia o akcie oskarżenia przeciwko sędziom sądu najwyższego. Co oczywiste, największa demonstracja odbyła się w stolicy, Lilongwe.
Sytuacja zaczęła stawać się gorąca już tydzień temu. Wtedy to Biuro Antykorupcyjne podało, że pięciu sędziów ma usłyszeć zarzuty odnośnie przyjmowania łapówek. Sprawa jest skomplikowana, zwłaszcza w kontekście sprawy, którą rozstrzygali.
Wszyscy sędziowie byli w składzie orzekającym, który decydował o wynikach wyborów prezydenckich. Byli odpowiedzialni za wydanie orzeczenia w kontekście rzekomych nieprawidłowości przy procesie wyborczym. Chodziło o ewentualną reelekcję prezydenta Petera Muthariki.
Protesty ogarnęły trzy największe miasta Malawi. Tylko w Lilongwe na ulice wyszło 50 tysięcy niezadowolonych obywateli.
Kierownikiem Koalicji Obrońców Praw Człowieka HRDC – najważniejszej tego typu organizacji w Malawi – jest Timothy Mtambo. W wywiadzie stwierdził, że obywatele walczą o sprawiedliwość i będą domagać się politycznej odpowiedzialności za „skradzione głosy”.
Wybory prezydenckie miały miejsce 21 maja 2019 r. Wtedy to Mutharika o „przysłowiowy głos” wygrał z liderem opozycji Lazarusem Chakwerą. Zdaniem niektórych wynik był zupełnie inny i doszło do fałszerstwa na masową skalę.
Malawi to dawna kolonia brytyjska, która uzyskała niepodległość w 1964 r. Do tej pory było to państwo uważane za stabilne i demokratyczne. Po raz pierwszy, w sposób prawny, podważono wyniki wyborów na najważniejszy urząd państwowy.
Parlament Jordanii uchwalił dziś ustawę, która zakazuje importu gazu z Izraela. Jest to pokłosie potężnych protestów, które wstrząsnęły tym krajem. Co ciekawe, zaledwie kilka dni wcześniej weszła w życie umowa z 2016 r., która miała doprowadzić do zakupu gazu właśnie z państwa Izrael. Presja społeczna była jednak zbyt silna.
Jordański parlament uchwalił jednogłośnie projekt ustawy zakazujący importu gazu z Izraela. Nowe prawo trafi teraz do rządu, który powinien je zatwierdzić i opublikować. Kwestią sporną pozostaje status prawny. Nawet jeśli nowa ustawa wejdzie w życie, to będzie dotyczyć relacji międzypaństwowych. Natomiast umowa z 2016 r. ma charakter porozumienia między prywatnymi przedsiębiorstwami. Istnieje zatem furtka, by nowe prawo nie dotyczyły prywatnych inicjatyw biznesowych.
Sama umowa opiewa na 10 miliardów dolarów amerykańskich. Ze strony jordańskiej podpis złożyła państwowa firma energetyczna. Partnerem jej jest amerykańskie konsorcjum w Izraelu, z siedzibą w Teksasie.
Gaz miał służyć do produkcji energii elektrycznej. Sam parlament jednak umowy nie zatwierdził – nie jest jasne, czy przysługiwało mu takie uprawnienie.
Izrael poinformował, że umowa weszła w życie w styczniu 2020 r. i nie ma żadnych przesłanek, by uznać ją za nieważną.
Formalnie Jordania i Izrael zawarły traktat pokojowy i w relacjach bilateralnych nie ma elementów trudnych. Umowa miała na 15 lat zagwarantować dostawy gazu. Jednak sporej części opinii publicznej nie spodobała się sama koncepcja współpracy z Izraelem. Wielu obywateli to potomkowie Palestyńczyków zmuszonych do opuszczenia swoich ziem po tym, jak w 1948 r. powstało państwo Izrael. Próba przekonania Jordańczyków, że dostawy gazu spowodują oszczędności spełzła na niczym.
Już od wielu miesięcy słyszymy o przeciągającym się kryzysie ustrojowym, politycznym i gospodarczym w Wenezueli. Pomimo wielu spotkań południowoamerykańskich liderów, nie zbliżyliśmy się do rozwiązania tej skomplikowanej sytuacji. Wydaje się, że tylko Stany Zjednoczone mają siłę, by coś poradzić?
Według wciąż niepotwierdzonych oficjalnie informacji, lider wenezuelskiej opozycji, Juan Guaido może już jutro spotkać się z amerykańskim Sekretarzem Stanu, Mikiem Pompeo. Do rozmowy ma dojść w stolicy Kolumbii, Bogocie. Odbyć się tam ma regionalna konferencja antyterrorystyczna.
Dzisiaj lider wenezuelskiej opozycji potwierdził jedynie, że planuje spotkanie z prezydentem Kolumbii, którym jest Ivan Duque. Oficjalnie, ani rzecznik Guaido, ani Pompeo, nie potwierdzili, że planowane jest spotkanie w cztery oczy.
Obecna zagraniczna wizyta Guaido jest pierwszą od jedenastu miesięcy. W lutym 2019 r. udał się do Kolumbii, by koordynować transport amerykańskiej pomocy humanitarnej. Wtedy sąd zakazał mu opuszczania kraju, a wojsko blokowało przejścia graniczne, byle tylko nie dopuścić amerykańskiej kolumny samochodów ciężarowych do Wenezueli. Obecnie sam Duque stał za organizacją wizyty Guaido w Kolumbii.
Sama konferencja w kolumbijskiej stolicy dotyczyć ma handlu narkotykami i nielegalnego wydobywania złota w celu wspierania działań terrorystycznych. W tle są dobre relacje Duque i Guaido – kolumbijski przywódca traktuje lidera wenezuelskiej opozycji jak równego sobie.
Kryzys wenezuelski ma różne oblicze. Jedno z nich dotyczy interpretacji konstytucji. Guaido uznaje Nicolasa Maduro za uzurpatora i odmawia mu prawa do zajmowania stanowiska głowy państwa. Tym samym to Guaido, jako przewodniczący Kongresu, ogłosił się prezydentem. W sumie 50 państw na świecie uznało lidera opozycji za głowę państwa, w tym Stany Zjednoczone. Taki stan rzeczy trwa od stycznia 2019 r.
USA nałożyły dotkliwe sankcje na Wenezuelę, a opozycja namawia wojsko do buntu. Na razie Maduro jest silny i nie daje się usunąć z prezydenckiego urzędu.
Dla wielu szokiem okazała się decyzja Evo Moralesa o ustąpieniu z urzędu głowy państwa i udaniu się na wygnanie. Jednak tak się stało. Nie zmienia to faktu, że partia stworzona przez Moralesa chciałaby utrzymać się u władzy. Wiele wskazuje, że w majowych wyborach jej kandydat może wygrać.
Jak podaje agencja Reutera, tylko jeden kandydat, tak naprawdę, liczy się w wyścigu o najważniejszy urząd w państwie. Na prezydenta staruje były minister spraw zagranicznych, a na wiceprezydenta hodowca koki. Wszystko w rękach wyborców.
Jednym z kandydatów jest były szef boliwijskiej dyplomacji, David Choquehuanca, który pochodzi z ludu Aymara. Startuje z ramienia Ruchu na rzecz Socjalizmu MAS (Movimiento al Socialismo–Instrumento Político por la Soberanía de los Pueblos), który założył Evo Morales. Majowe wybory prezydenckie mają być powtórką tych spornych z października 2019 r., po których protesty zmusiły Moralesa do wyjazdu z kraju.
Kandydatem na wiceprezydencki fotel jest hodowca koki, Andronico Rodriguez, który też wywodzi się z elity politycznej bliskiej Moralesowi. Szef MAS, Theodore Mamani potwierdził, że partia wybrała tych kandydatów w drodze wewnętrznego porozumienia.
Niektórzy zastanawiają się jak sam Morales podejdzie do tych kandydatur. Obecnie przebywa w Argentynie i formalnie ma wciąż coś do powiedzenia w partii MAS.
Na uwagę zasługuje fakt, że sam Morales był pierwszym rdzennym prezydentem Boliwii, i tak jak Choquehuanca wywodzi się z ludu Aymara. Poza tym, wypromował się politycznie jako lider hodowców koki. Sam Morales nie posiada obecnie biernego prawa wyborczego i może, co najwyżej, namaścić potencjalnych swoich następców. Był on prezydentem Boliwii przez 14 lat, do 10 listopada 2019 r., kiedy to zrezygnował z urzędu i wybrał argentyński azyl.
Wybory prezydenckie – powtórzone – odbędą się 3 maja 2020 r.
Do ostrych starć protestujących z siłami bezpieczeństwa doszło dziś w libańskiej stolicy, Bejrucie. Według najnowszych doniesień medialnych, nawet kilkadziesiąt osób zostało rannych. Protestujący w starciach wykorzystywali gałęzie drzew oraz przydrożne szyldy, zaś policja armatek wodnych i gazu łzawiącego. Wszystko w pobliżu gmachu parlamentu.
Ostatnie protesty na podobną skalę miały miejsce w październiku 2019 r. Wtedy jednak obyło się bez ofiar, rannych, czy większych starć z policją. Teraz już tak spokojnie nie jest. Wielu, którzy zdecydowali się wyjść na ulicę, nie kryło niezadowolenia z poczynać elit rządzących. Obwiniają ich o to, że wpędzili kraj w największy od dziesięcioleci kryzys gospodarczy.
Trzeba jednak zauważyć, że organizacje chroniące prawa człowieka i monitorujące podobne wydarzenia na świecie niepokoi liczba rannych. Pobicia dokonane przez policję mogą rodzić przypuszczenie, że rządzący chcą stłumić siłą oznakę społecznego niezadowolenia.
Prezydent Libanu, Michel Aoun nakazał policji i siłom bezpieczeństwa przywrócić porządek na stołecznych ulicach. Saad al-Hariri, który kierował rządem libańskim do października zeszłego roku stwierdził, że najnowsza odsłona kryzysu może zagrażać pokojowi.
Siły bezpieczeństwa wprost podały do publicznej wiadomości, że w swoich działaniach będą brutalne i bezpośrednio konfrontowały się z protestującymi.
Libański Czerwony Krzyż poinformował, że 60 osób z powodu ran potrzebowało pomocy na miejscu, a 40 musiano odwieźć do najbliższych szpitali.
To co najbardziej podnosi temperaturę polityczną w Libanie to wszechobecna korupcja oraz szybki wzrost kosztów życia. Na jednym z transparentów widniał napis: „Jeśli ludzie głodują, to zaczynają zjadać swoich władców”.
Libijski kryzys był głównym tematów rozmów na szczycie egipsko włoskim. W potkaniu wzięli udział prezydent Egiptu, Abd al-Fattah as-Sisi oraz premier Włoch, Giuseppe Conte. Do spotkania doszło w Kairze, trzy dni temu.
Jest to kolejna z serii rozmów różnych światowych przywódców, którzy zastanawiają się jak zakończyć libijską wojnę domową. Ta zaś pchnęła kraj w odmęty chaosu. Obecnie w Libii rywalizują między sobą dwa centra polityczne. Na wschodzie kraju rządzi generał Chalifa Bilkasim Haftar. Natomiast na północy, rząd wspierany przez społeczność międzynarodową, a kierowany przez Fajiza as-Sarradżę, z siedzibą w Trypolisie.
Nieco wcześniej, bo 13 stycznia 2020 r. w Moskwie miało miejsce spotkanie rywalizujących ze sobą obozów w Libii. Niewiele one przyniosły, a same rozmowy się załamały. Spotkanie egipsko-włoskie miało zastanowić się nad nowymi sposobami zakończenia przeciągającego się konfliktu. W Moskwie nie uzgodniono nawet zawieszenia broni.
Szef rosyjskiej dyplomacji, Siergiej Ławrow, pomimo porażki rozmów moskiewskich starał się zachować pozory optymizmu. Zapewnił, że rozmowy będą kontynuowane.
Kanclerz Republiki Federalnej Niemiec, Angela Merkel już w najbliższą niedzielę organizuje szczyt, na którą zaprasza światowych przywódców. Głównym tematem ma być właśnie libijski kryzys i sposoby zakończenia konfliktu. Szczyt ma być wspólną inicjatywą Angeli Merkel z Sekretarzem Generalnym Organizacji Narodów Zjednoczonych ONZ, Antonio Guterresem. Również zwaśnieni libijscy przywódcy zostali zaproszeni do Berlina, na 19 stycznia br.
Źródło: Thomas Thabane, https://pt.wikipedia.org/ wiki/Tom_Thabane#/ media/Ficheiro:Tom_ Thabane.jpg, [dostęp dn. 17.01.2020]; domena publiczna.
Olbrzymi skandal polityczny przetacza się obecnie przez niewielkie Królestwo Lesotho, położone na południu kontynentu afrykańskiego, będące enklawą w Republice Południowej Afryki RPA. Ostatnie wydarzenia wstrząsnęły tak mocno krajem, iż konieczna okazała się mediacja potężnego sąsiada.
Republika Południowej Afryki mocno zaangażowała się w mediację w Lesotho. Skutkiem tego jest rezygnacja ze stanowiska premiera tego państwa, Thomasa Thabane. Sam skandal dotyka małżonki szefa rządu, która ma mieć rzekomy związek z morderstwem sprzed dwóch lat.
Południowoafrykańska głowa państwa, Cyril Ramaphosa wysłał do Lesotho specjalną delegację, na czele z byłym ministrem energii, Jeffem Radebe. Thabane już miał potwierdzić, że w celu uspokojenia sytuacji poda się do dymisji. Radebe w wywiadzie potwierdził, że jest bliski wynegocjowania porozumienia, na który zgadzają się wszyscy koalicjanci obecnego rządu centralnego. W ciągu kilku dni mają zostać implementowane środki zaradcze względem politycznego kryzysu.
Kryzys zaczął się w momencie, gdy policja poinformowała, że zamierza przesłuchać żonę premiera w związku z zabójstwem, które miało miejsce w 2017 r. Wtedy to w niejasnych okolicznościach śmierć poniosła była żona Thabane. Komisarz policji podał, że w zabójstwo może być wplątana większa liczba osób z najbliższego otoczenia szefa rządu, a być może również on sam.
Zabójstwo Lipolelo Thabane miało miejsce na dwa dni przed inauguracją drugiej kadencji Thomasa Thabane, jako szefa rządu. Dwa lata wcześniej sąd orzekł, w głośnym medialnie procesie, że Lipolelo jest oficjalną pierwszą małżonką i przysługują jej wszystkie świadczenia z tego faktu wynikające. Dwa miesiące po śmierci Lipolelo, Thomas Thabane wziął ślub z obecną żoną. Stąd podejrzenie o współudział w mordzie. W zeszłym tygodniu wydano nakaz aresztowania żony premiera. Policja nie wie gdzie ona teraz przebywa.
Naciski, by Thomas Thabane ustąpił ze stanowiska płynęły ze strony tak opozycji, jak i partii rządzącej. Ponieważ premier zwlekał z decyzją, kryzys się rozrastał. Pojawiły się też oskarżenia o naciski polityczne na policję, by ta szybko zamknęła śledztwo bez stawiania zarzutów komukolwiek.
Już drugi dzień z rzędu trwają protesty w Iranie. Jest to pokłosie ostatnich wydarzeń. Demonstranci mają w ten sposób reagować gniewem na zestrzelenie ukraińskiego samolotu nad Teheranem, w wyniku czego zginęli wszyscy na pokładzie.
Sam Iran potwierdził, że siły zbrojne dokonały zestrzelenia samolotu, który jak się okazało należał do ukraińskiej linii lotniczej. Zginęło 176 osób, w tym wielu Irańczyków. Poza tym, śmierć ponieśli Kanadyjczycy, Ukraińcy, Brytyjczycy, Afgańczycy i Szwedzi.
Demonstranci zbierają się na terenie stołecznych uniwersytetów. Również w innych miastach dochodzi do spontanicznie organizowanych zgromadzeń. Niezadowoleni obywateli domagają się wyjaśnień oraz ustąpienia niektórych przedstawicieli władzy. W miejscach demonstracji gromadzą się też znaczne siły policyjnej, lecz na razie nie doszło do żadnych poważniejszych starć.
Teheran potwierdził, że doszło do omyłkowego zestrzelenia ukraińskiego samolotu. Wcześniej zaprzeczał, lecz uległ pod wpływem międzynarodowego nacisku. Do zestrzelenia doszło po tym, jak Iran wystrzelił rakiety skierowane przeciwko amerykańskim bazom lotniczym położonym na terenie sąsiedniego Iraku.
Irańskie ataki rakietowe są skutkiem narastającego kryzysu w relacjach bilateralnych amerykańsko-irańskich. Chodzi o zabicie, przy wykorzystaniu drona, gen. Ghasem Solejmani, który był uważany za postać numer dwa w Iranie.
Za zabójstwem Solejmaniego stał sam amerykański prezydent, Donald Trump. Jako powód podano, że irański generał miał przygotowywać ataki na cztery amerykańskie ambasady. Jednak przyczyny amerykańskiej operacji nie są do końca przekonujące: sam sekretarz obrony, Mark Esper powiedział, że nie widział niezbitych dowodów, lecz podziela przekonanie prezydenta o celowości akcji.
Nie ma bezpośrednich materiałów z przebiegu samych demonstranci. Media mają problem, by dotrzeć na miejsce. Natomiast w mediach społecznościowych publikowane są tylko krótkie filmy. Słychać hasła w stylu: „to nie Ameryka jest naszym wrogiem, wróg jest tu”. Są też doniesienia o pierwszych starciach, lecz trudno potwierdzić te dane.
Źródło: Kabus ibn Sa’id 1940-2020, https://www.wikizeroo.org/index.php?q= ..., [dostęp dn. 11.01.2020]; domena publiczna.
Dnia 10 stycznia 2020 r. zmarł najdłużej urzędujący przywódca państwa bliskowschodniego, Sudan Omanu, Kabus ibn Sa’id. Znany był z tego, że pomimo regionalnych perturbacji doprowadził do tego, że jego kraj zachował neutralność. Władzę w kraju przejął bez większych problemów jego kuzyn, Haitham bin Tariq Al Said.
Kabus ibn Sa’id jeszcze za życia zyskał miano ojca współczesnego Omanu. Starał się równoważyć interesy najważniejszych graczy w regionie. Oman jest zakleszczony między potężnymi sąsiadami: na zachodzie to Arabia Saudyjska, a na północy Iran. Dodatkowo w regionie bliskowschodnim spore wpływy posiadają Stany Zjednoczone.
Haitham bin Tariq Al Said w specjalnym przemówieniu telewizyjnym obiecał podtrzymać politykę zmarłego przywódcy. Dodał, że uczyni wszystko, by wspierać pokojowe sposoby rozwiązywania regionalnych konfliktów.
Oman i inne państwa położone nad Zatoką Perską ogłosiły trzydniową żałobę narodową. Zmarły przywódcy doszedł do władzy na skutek bezkrwawego zamachu stanu w 1970 r. Był w stanie utrzymać swoje rządy dzięki sporej pomocy Wielkiej Brytanii.
Pogrzeb miał charakter ceremonialny i już się odbył w obecności nowego Sułtana. Tysiące obywateli uczestniczyło w ceremonii. Zmarły władca znany był z tego, że często jeździł po kraju, prowadząc własne auto, i rozmawiał z poddanymi o ich zwykłych problemach.
Jeden z użytkowników Twittera nazwał zmarłego przywódcę mianem: „ojca sierot, biednych, uciśnionych, nas wszystkich”.
Zmarły Sułtan nie miał dzieci i formalnie nie wyznaczył swojego następcy. Napisał jedynie list, w którym wyraził swoją wolę na wypadek, gdyby rodzina nie była w stanie dokonać wyboru. List ten został odpieczętowany i odczytany w tajemnicy.
Nowy Sułtan był ministrem kultury oraz podsekretarzem w ministerstwie spraw zagranicznych. Studiował w Oxfordzie. Od 2013 r. przewodniczył komitetowi ds. rozwoju.
Mogłoby się wydawać, że relacje amerykańsko-irańskie już gorsze być nie mogą. Nic bardziej mylnego. Zwłaszcza wtedy, gdy do gry wkraczają czynniki militarne.
Jedni mówią, że zaczęło się od tego, gdy iraccy demonstranci zaatakowali amerykańską ambasadę w Bagdadzie. Inni podkreślają, że iskrą zapalną było zabicie irańskiego generała, traktowanego jako numer dwa w Iranie – Amerykanie sugerują, że była to tylko konsekwencja zaatakowania ambasady, za którym on stał. Faktem jednak jest, że ostatnią odsłoną jest wystrzelenie 22 rakiet przez Iran na amerykańskie bazy wojskowe w Iraku. Świat stanął na krawędzi nowej wojny?
Jak podaje agencja Reutera, Prezydent Stanów Zjednoczonych, Donald Trump nie zamierza drugi raz atakować celów irańskich, lecz prawdopodobnie zwiększy ekonomiczne naciski na Teheran. Atak rakietowy na bazy nie spowodował żadnych ofiar.
Przedstawiciele amerykańskiej i irańskiej administracji podjąć mieli rozmowy w celu rozładowania kryzysu mogącego doprowadzić do otwartego konfliktu między oboma państwami. Bezsprzecznie jest to pokłosie zabicia przez amerykańskie drony irańskiego generała i odwetowej akcji rakietowej Iranu.
Jednakże sytuacja na Bliskim Wschodzie pogarszała się już od kilku miesięcy. Waszyngton niezadowolony z porozumienia nuklearnego, który miał skutkować brakiem posiadania broni masowego rażenia przez Iran, zdecydował o wycofaniu się z paktu w 2018 r. Od tego momentu relacje bilateralne ulegały stałemu pogorszeniu. Bliski Wschód stawał się coraz bardziej niespokojny. Jednak ostatnie wydarzenia przekonały wielu przywódców do powściągliwości i wzywali innych ważnych graczy do podobnego sposobu reagowania. Nawet szyiccy muzułmanie w Iraku, którzy niedawno protestowali przeciwko amerykańskiej obecności w ich kraju, proszą o obniżenie temperatury dyskursu.
W jednym z ostatnich wywiadów, Donald Trump powiedział, że: „Fakt, iż mamy tak wspaniałe wojsko i sprzęt, nie oznacza jednak, że musimy z tego korzystać. My nie chcemy wręcz tego użyć”. Dodał, że jego zdaniem Teheran ustępuje i zmienia ton swojej polityki, co jest dobre. Zaznaczył jednak, że nie zrezygnuje z nacisku ekonomicznego, co może sugerować nałożenie jeszcze ostrzejszych sankcji, które już teraz mocno Iran ograniczają.
Już wkrótce, w Republice Chińskiej, która położona jest na Tajwanie, mają odbyć się wybory wewnętrzne. Co oczywiste, nie podoba się to Chińskiej Republice Ludowej ChRL, która traktuje Tajwan, jak jedną ze swoich prowincji – ta zaś się zbuntowała.
Minister Spraw Zagranicznych Tajwanu, Joseph Wu, we wczorajszym wywiadzie powiedział, że Pekin nie powinien postrzegać wyborów w Republice Chińskiej w kontekście wygranej, bądź przegranej własnej polityki zagranicznej, gdyż jest to wewnętrzna sprawa Tajwańczyków. ChRL dąży różnymi sposobami do tego, by Tajwańczycy zaakceptowali jej własne zasady i rządy.
Już jutro na Tajwanie odbędą się wybory parlamentarne i prezydenckie. Pekin bardzo interesuje się tym i nie stroni od ostrych komentarzy. Tajwańczycy już od dłuższego czasu głoszą, iż są niezależnym krajem i nikt nie powinien wtrącać się w ich wewnętrzne sprawy. Tym bardziej, iż obecnie istnieją podejrzenia, że Pekin mógłby działać na korzyść niektórych formacji opozycyjnych.
Joseph Wu dodał, że jeśli Pekin zbyt mocno zaangażuje się w kampanię wyborczą i same wybory, to w pewnym momencie może próbować wpływać na opinię publiczną strasząc czynnikami wojskowymi lub ewentualnymi sankcjami ekonomicznymi. Stąd jego prośba, by Pekin „nie interesował się zbyt mocno wyborami na Tajwanie”.
Jako przykład Wu podał wydarzenie z końca 2019 r., kiedy to chiński lotniskowiec wpłynął do istotnej dla regionu Cieśniny Tajwańskiej. Zdaniem szefa tajwańskiej dyplomacji, był to wyraźny dowód na „próbę zastraszenia wyborcy”. Dodał, że „to są nasze własne wybory. To nie są wybory w Chinach”. To do Tajwańczyków ma należeć głos decydujący, kto będzie nimi rządził, a nie do Pekinu. Wu obawia się, że w pewnym momencie Pekin będzie chciał narzucać model demokracji, który istnieje w ChRL, a który jest daleki od pewnych przyjętych standardów.
Problem relacji Tajwanu z ChRL był głównym motywem właśnie kończącej się kampanii przedwyborczej na Tajwanie. Stało się to na skutek zapowiedzi samego Xi Jinpinga – który rządzi kontynentalnymi Chinami – że nie wyklucza wojny z Tajwanem, lecz wolałby rozwiązanie w stylu „jeden kraj, dwa systemy”. Podobny zastosowano, gdy Hongkong wracał pod rządy Pekinu, a który teraz się kompromituje.
Źródło: Były piłkarz i obecny prezydent Liberii, George Weah, http://westafricancareers.com/george-weah-life-firsts/, [dostęp dn. 06.01.2020]; (CC BY-NC-ND 2.0) by United Nations Photo.
Olbrzymi protest odbywa się właśnie w liberyjskiej stolicy, Monrowii. W ten sposób demonstranci, wyrażają niezadowolenie w związku z coraz pogarszającymi się wynikami gospodarczymi oraz wszechobecną korupcją w administracji. Uderza to bezpośrednio w głowę państwa, prezydenta Liberii, George Weah.
Jak podają media masowe, demonstranci ominęli bramki bezpieczeństwa i wkroczyli na Capitol Hill, który sąsiaduje z Executive Mansion, gdzie znajdują się budynki prezydenckie. Siły bezpieczeństwa rozmieściły dodatkowe jednostki – widziany był również czołg. Na razie nie doszło do żadnych poważniejszych starć – policja gwarantuje pełne bezpieczeństwo.
Jednym z najważniejszych żądań demonstrantów jest opublikowanie przez prezydenta państwa pełnego raportu z posiadanego majątku w chwili obecnej, jak również z okresu przed objęciem najważniejszego urzędu w kraju. Domagają się również pełnego wyjaśnienia, co się stało z 25 milionami dolarów amerykańskich, które zostały wycofane z Konta Rezerwy Federalnej w 2018 r., w celu ustabilizowania sytuacji gospodarczej Liberii.
Prezydent George Weah odrzuca oskarżenia dodając, że za protestem stoi opozycja, która nic nie robi, tylko siedzi w domu i planuje kolejne wystąpienia na ulicach. Jego zdaniem, Liberia ma potencjał do wejścia na drogę wzrostu i nie potrzebuje odśrodkowych czynników destabilizujących. Weah jest oskarżany o autorytarne zapędy.
Przez całe Indie przetoczyły się dziś protesty studentów przeciwko przemocy. Jest to skutek ostatniego ataku na prestiżową stołeczną uczelnię. W dniu wczorajszym, zamaskowani napastnicy w kijami w ręku wkroczyli na uniwersytet w Delhi. W sumie 40 studentów i pracowników Jawaharlal Nehru University JNU zostało hospitalizowanych.
Materiały audiowizualne bardzo szybko za pośrednictwem portali społecznościowych zostały rozprzestrzenione. Wywołało to powszechny gniew wśród żaków. Dzisiejsze protesty ogarnęły takie akademickie miasta jak Chandigarh, Bangalore, Mumbai i Hyderabad, oraz hinduską stolicę, Delhi.
Jak podaje BBC, ostatni akt przemocy rozgrzał politycznie Indie. JNU znany jest z propagowania lewicowych haseł. Niektórzy za przemoc zaczęli obwiniać prawicową organizację studencką, która jest bardzo blisko rządzącej partii politycznej: Indyjskiej Partii Ludowej (Bharatiya Janata Party BJP). Co oczywiste, oskarżani zaprzeczają podkreślając, że za przemocą stoi lewa strona politycznego sporu.
Policja prowadzi śledztwo w sprawie wczorajszego ataku. Na razie podano do publicznej wiadomości tylko tyle, że zidentyfikowano niektórych napastników. Zdaniem protestujących, działanie służb było powolne i nieudolne. Politycy wszystkich opcji już potępili akt przemocy.
Z tego, co udało się ustalić: dnia wczorajszego, w godzinach wieczornych, zamaskowani napastnicy (mężczyźni i co najmniej jedna kobieta) zaczęli atakować studentów uniwersytetu. Mieli być uzbrojeni w kamienie, patyki i żelazne pręty. Zdewastowano wiele samochodów. Do samego ataku doszło, podczas zorganizowanego wiecu przeciwko podwyżce opłat za hostele.
Do chwili obecnej nikt nie przyznał się do ataku. Studenci z zaatakowanego uniwersytetu już zawyrokowali, że za atakiem mieli stać działacze z Akhil Bharatiya Vidyarthi Parishad (ABVP), która stanowi studencką filię rządzącej partii BJP. Ta zaprzeczyła dodając, że wśród rannych są też jej działacze.
Coraz ostrzejszy staje się spór między Iranem, a Stanami Zjednoczonymi. Ostatnie wypowiedzi napawają pesymizmem, a bilateralne relacje są bardzo złe. Niedawne wydarzenia tylko podkręcają atmosferę. W nalocie amerykańskich samolotów zginął irański dowódca.
Kolejna odsłona konfliktu amerykańsko-irańskiego rozgrywa się na naszych oczach. Teheran właśnie dziś zagroził odwetem za zabicie ich wojskowego. Stany Zjednoczone przeprowadziły w irackiej stolicy, Bagdadzie nalot, który zabił Qassema Soleimaniego. Dowodził on Siłami Ghods, które stanowiły elitarną jednostkę specjalną irańskiego Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej. Soleimani podlegał tylko najwyższym liderom Iranu i odpowiadał za rosnące znaczenie militarne tegoż państwa w regionie.
Soleimani miał stopień generalski i przez niektórych był uważany za numer dwa w Iranie, tuż za Najwyższym Duchowym Przywódcą, jakim jest Ajatollah Ali Chamenei. Do nalotu doszło w nocy z 2 na 3 stycznia 2020 r.
Do tej pory komentatorzy pisali o „wojnie cieni” między Waszyngtonem, a Teheranem. Atak osobiście zarządzony przez prezydenta USA, Donalda Trumpa, to nowa odsłona tego konfliktu.
W samym regionie Amerykanie mają dwóch ważnych sojuszników: Izrael i Arabię Saudyjską.
W ataku amerykańskim, obok Soleimaniego zginął także czołowy dowódca milicji irackiej, Abu Mahdi al-Muhandis.
Eskalacja konfliktu nastąpiła tydzień temu, kiedy to proirańsko nastawieni iraccy demonstranci w Iraku zaatakowali amerykańską ambasadę w Bagdadzie. Nastroje skutkowały taką eskalacją po tym, jak Amerykanie dokonali w Iraku nalotu na siedzibę proirańskiej milicji Kata’ib Hezbollah, którą kierował al-Muhandis.
Premier Iraku stwierdził, że ostatnim nalotem Amerykanie naruszyli dwustronną umowę o obecności wojsk w tym kraju. Izrael postawił w stan gotowości swoją armię, zaś Europejskie potęgi militarne wyraziły obawę o ewentualną eskalację konfliktu.
Amerykanie argumentują, że po ataku na ambasadę w Bagdadzie musieli podjąć środki ochronne. Za atakiem miał rzekomo stać sam Soleimani, który planować miał kolejne działania zaczepne wobec Stanów Zjednoczonych.
Szerokim echem na świecie odbiła się nowa turecka ustawa. Zgodnie z zapisami nowego prawa, Ankara zyskała możliwość wysłania własnych sił zbrojnych do ogarniętej wojną domową Libii. Zdaniem niektórych to bardzo niebezpieczny krok.
Takie właśnie zdanie dziś zostało opublikowane przez trzy państwa. Izrael, Grecja oraz Cypr wystosowały wspólne oświadczenie. Możemy w nim przeczytać, że rozmieszczenie tureckich wojsk w Libii to „eskalacja wojny domowej” oraz „zagrożenie dla stabilności w regionie”. Podkreślono również, że w ten sposób omija się embargo na dostawy broni do Libii, nałożone przez Radę Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych RB ONZ. Mają być również podważane starania społeczności międzynarodowej do znalezienia pokojowego sposobu na rozwiązanie tego konfliktu wewnętrznego.
Pod wspólnym oświadczeniem podpisali się: premier Grecji, Kyriakos Mitsotakis, szef izraelskiego rządu, Benjamin Netanjahu oraz głowa cypryjskiego państwa, Nicos Anastasiades.
Turecki parlament przegłosował przeważającą większością członków ustawę, pozwalająca na rozmieszczenie własnych wojsk w Libii. W ten sposób, ma zostać wsparty rząd w Trypolisie. Wielu podkreśla, że od ustawy do realnej wysyłki wojsk jest daleka droga, lecz wsparcie militarne może mieć różnoraki charakter.
Nowe tureckie prawo to pokłosie umowy między rządem w Ankarze, a międzynarodowo uznaną władzą premiera Fayeza al-Serraja, w Libii. Jeden z elementów umowy to porozumienie o współpracy wojskowej. Inny natomiast dotyczy granicy morskiej na wschodzie Morza Śródziemnego. Co oczywiste, inne państwa regionu nie były z tego zadowolone. Zwłaszcza Grecja, Izrael, Cypr i Egipt.