SIEĆ REGIONALNYCH OŚRODKÓW DEBATY MIĘDZYNARODOWEJ
Zakończyła się kampania przed wyborami do irańskiego parlamentu. Zdaniem wielu komentatorów, samo głosowanie będzie miało olbrzymie znaczenie. Wykaże jak wielką popularnością cieszy się koncepcja republiki islamskiej.
Obywatele wybiorą jutro 290 przedstawicieli do parlamentu. Analitycy zastanawiają się, jaki wpływ na irańskich wyborców ma sytuacja międzynarodowa samego Iranu. Będą to pierwsze wybory od czasu, gdy prezydent Stanów Zjednoczonych, Donald Trump podjął decyzję o wycofaniu się z umowy nuklearnej podpisanej w 2015 r. Sama umowa dotyczyła rezygnacji przez Iran z ambicji bycia nuklearną potęgą, w zamian za zniesienie uciążliwych sankcji ekonomicznych.
Decyzja Donalda Trumpa z 2018 r. pociągnęła za sobą olbrzymie konsekwencje. Międzynarodowa atmosfera stała się napięta, zaś nowy pakiet sankcji amerykańskich, wymierzonych w irańską gospodarkę, ma dalekosiężne skutki.
Same wybory odbędą się w piątek, 21 lutego 2020 r. Ponad 14 tysięcy kandydatów zgłosiło swoje kandydatury. Jednak Rada Strażników, która zatwierdza kandydatów, odrzuciła 6 850 podań. Głównie polityków o umiarkowanych lub konserwatywnych poglądach. Jedynie „twardogłowi” nie musieli się obawiać wstępnej selekcji.
Co ważne, w zakresie polityki nuklearnej, czy spraw zagranicznych, parlament niewiele ma do powiedzenia. Zgodnie z przyjętymi rozwiązaniami systemowymi, jest to domena Najwyższego Przywódcy, Ajatollaha Ali Khamenei’a. Biorąc pod uwagę wstępną selekcję Rady Strażników, parlament zapewne zdominują lojaliści wobec islamskiej republiki.
Analitycy podkreślają, że rosnące napięcie międzynarodowe oraz dołujące dane makroekonomiczne mogą mieć wpływ na frekwencję. Niska może być postrzegana jako ostrzeżenie dla władz, że obywatelom nie podoba się kierunek prowadzonej polityki. Zwłaszcza w kontekście protestów, które miały miejsce w listopadzie 2019 r.
Prawo do udziału w głosowaniu ma 58 milionów obywateli. W ostatnich wyborach udział brało około 60-65%. Obecnie Rada Strażników przewiduje frekwencję na poziomie 50%. Ajatollah wezwał do głosowania, które nazwał „religijnym obowiązkiem”. Bardziej umiarkowani i reformatorsko nastawieni politycy nawołują jednak do bojkotu.
Źródło: Prezydent Afganistanu, Aszraf Ghani Ahmadzaj, https://pl.wikipedia. org/wiki/ Aszraf_Ghani# /media/ Plik:Ashraf _Ghani_ December_ 2014.jpg, [dostęp dn. 19.02.2020]; Attribution 2.0 Generic (CC BY 2.0).
Od samego początku wybory w Afganistanie były powodem do politycznych waśni, aniżeli sprawdzianem obywatelskiej jedności. Nic więc dziwnego, że w momencie ogłoszenia zwycięzcy wyścigu prezydenckiego, polityczna temperatura jeszcze bardziej się podniosła.
Wczoraj podano do publicznej wiadomości, że urzędujący przywódca, którym jest Aszraf Ghani, został wybrany na kolejną kadencję. Co oczywiste, główny rywal odrzucił oficjalne wyniki, zapewniając jednocześnie, że utworzy własny rząd. To tylko komplikuje sytuację afgańską, która i tak jest zagmatwana.
W tle tego wszystkiego są rozmowy Stanów Zjednoczonych z przywódcami Talibów, na temat ostatecznego wycofania amerykańskich wojsk. Wielu obawia się tego, jak słaby rząd centralny w Kabulu poradzi sobie z wyzwaniami wynikającymi z prowadzonej nieregularnej wojny z taką ekstremistyczną formacją jak Talibowie – i to bez wsparcia potężnych Stanów Zjednoczonych, które nie poradziły sobie z rebeliantami.
Same wybory odbyły się 28 września 2019 r. Po raz czwarty Afgańczycy mogli udać się do lokali wyborczych, by wybrać swego prezydenta. Stało się to możliwe dopiero po wojskowej inwazji na Afganistan przez USA w 2001 r. i usunięciu z Kabulu właśnie Talibów.
Problem w tym, że są duże wątpliwości, czy sam proces wyborczy jest transparentny. Pojawiają się ciągle zarzuty o fałszerstwa, manipulacje przy urządzeniach biometrycznych, czy też inne nieprawidłowości, mogące wpłynąć na ostateczny wynik.
Niezależna Komisja Wyborcza IEC podała, że Aszraf Ghani Ahmadzaj zdobył 50,64% ważnie oddanych głosów. Jego główny rywal oraz były zastępca, Abdullah Abdullah tylko 39,52% poparcia. Abdullah nie uznaje jednak wyników i ogłosił się zwycięzcą. Dodał, że on i jego sojusznicy natychmiast przystąpią do utworzenia nowego rządu. Stany Zjednoczone jeszcze się nie wypowiedziały, ani też nie uznały Ghaniego zwycięzcą.
Syryjska wojna domowa trwa i nic nie wskazuje na to, by miała szybko się skończyć. Faktem jednak jest, że ostatnio siłom wiernym reżimowi w Damaszku wiedzie się coraz lepiej. Natomiast spośród światowych potęg, w grze pozostają Rosja i Turcja.
Syryjskie media rządowe podały, że siły wierne prezydentowi prą na przód i osiągają spore sukcesy w prowincji Aleppo, położonej na północnym-zachodzie Syrii. Jednocześnie miano wyprzeć z tego obszaru rebeliantów. Informacja ta pojawia się na dzień przed kolejną rundą rozmów między Federacją Rosyjską, a Turcją, która ma być poświęcona deeskalacji konfliktu.
Postępy sił reżimu syryjskiego spowodowały napięcia na linii Ankara-Moskwa. Zarówno Rosja, jak i Turcja, zaangażowały się mocno w konflikt syryjski, w którym wspierają jednak przeciwne sobie frakcje. Jednak wciąż obie strony mówią o dialogu, którego celem ma być zakończenie ponad dziewięcioletniego konfliktu.
Turecki rząd nie ukrywa, że wspiera rebeliantów, w celu obalenia wieloletniego przywódcy syryjskiego, którym jest Bashar al-Assad. Należy też zauważyć, że kontrnatarcia sił reżimowych w prowincji Idlib, którą Turcy zajęli, skutkowały śmiercią 13 żołnierzy, tylko w ciągu ostatnich 2 tygodni.
Jednocześnie Ankara wezwała Moskwę, która jest w bliskim sojuszu z Basharem al-Assadem, by ta swego sojusznika powstrzymała od ataków. W przeciwnym wypadku może zapaść decyzja o militarnej odpowiedzi. Turcja zażądała, by do końca lutego 2020 r. siły wierne reżimowi w Damaszku się wycofały na bezpieczną odległość i zaprzestały ataków.
Wielu zwraca uwagę na fakt, że operacja militarna w prowincji Aleppo, i sukcesy Damaszku, w przededniu turecko-rosyjskich rozmów, nie byłyby możliwe bez lotniczego wsparcia ze strony Moskwy. Tym samym, ostatnie wydarzenia mogą być próbą sił zainteresowanych stron. Rosja przeprowadziła potężne naloty bombowe na takie miasta jak Anadan. Po nalotach obszar został zajęty przez syryjski reżim, który ma wsparcie ze strony milicji proirańskiej. Rebelianci potwierdzili, że musieli się wycofać.
W związku z sukcesami Damaszku, Turcja zapowiedziała zwiększenie pomocy dla rebelii i rozmieszczenie dodatkowych jednostek wojskowych.
Źródło: Były prezydent Muhammad uld Abd al-Aziz, https://commons. wikimedia. org/wiki/File: Mohamed_ Ould_Abdel_ Aziz_2014- 08-05.jpg, [dostęp dn. 16.02.2020]; domena publiczna.
Były przywódca państwa mauretańskiego, Muhammad uld Abd al-Aziz ma obecnie spore problemy prawne. Obecne władze podjęły decyzję o wszczęciu dochodzenia w prawie korupcji oraz niewłaściwego zarządzania zasobami kraju.
Muhammad uld Abd al-Aziz w 2008 r. stanął na czele zamachu stanu i przez następny rok kierował juntą wojskową.
W latach 2009-2019 był prezydentem Mauretanii. W kolejności był ósmym prezydentem od momentu uzyskania niepodległości. Po okresie junty wojskowej, wprowadził rządy cywilne i dwukrotnie wygrał wybory powszechne na najwyższy urząd.
Rzecznik komisji śledczej, Lemrabott Bennahi powiedział, że ukonstytuował się specjalny organ badający reżim z czasów byłego prezydenta. Ma to być instytucja pod kontrolą parlamentu, lecz jednocześnie niezależna od klasy politycznej, władzy wykonawczej i ustawodawczej. Mowa oczywiście o komisji śledczej.
Wielu podkreśla, że będzie trudno politycznie i karnie ocenić poczynania byłego prezydenta. Muhammad uld Abd al-Aziz wciąż posiada wielu zwolenników.
Pomimo faktu, że doszedł do władzy na skutek zamachu stanu i tendencji w wielu afrykańskich państwa, by utrzymać się bez względu na wszystko, ten podjął decyzję o odejściu. Na skutek działań al-Aziza, Mahammadou Issoufou z Nigru również po następnych wyborach chce dobrowolnie odejść.
Żyjemy w coraz bardziej niebezpiecznym świecie. To nie tylko hasło, lecz niestety brutalna rzeczywistość. Bezpieczeństwo nie oznacza tylko poczucia, że nikt i nic nam nie zagraża, lecz także realny brak zewnętrznych czynników, mogących zrobić na krzywdę. Niestety liczba zagrożeń rośnie, a do najnowszej listy należy dodać koronawirusa.
Jak podają najnowsze dane, wirus ten, który wybuchł na terenie Chińskiej Republiki Ludowej ChRL, nie słabnie. Chińskie władze podały, że mają 5 tysięcy nowych przypadków, które zostały potwierdzone. Podano również do publicznej wiadomości, że pasażerowie statku, którymi interesował się cały świat – pasażerowie pochodzą z 5 państw – ostatecznie niektórzy wysiedli w jednym z kambodżańskich portów.
Koronawirus to nie tylko kryzys na poziomie służby zdrowia. Również rynki finansowe zaczynają z tego powodu nerwowo reagować. Gdy pierwszy śmiertelny przypadek tegoż wirusa zanotowano w Japonii, giełdy tąpnęły. W pewnym momencie była nadzieja na stabilizację, lecz nagły wzrost potwierdzonych zachorowań zdestabilizował do reszty niestabilny teraz rynek azjatycki.
Chińska Narodowa Komisja Zdrowia tylko na dzień 13 lutego 2020 r. potwierdziła 121 zgonów i 5 090 nowych przypadków zarażeń. Daje to w sumie liczbę 63 851 osób zainfekowanych od początku wybuchu koronawirusa. Od początku epidemii, której źródeł doszukuje się w mieście Wuhan, prowincja Hubei, co miało miejsce w grudniu 2019 r., do dziś leczy się 55 748 osób, a 1 380 zmarło.
Specjaliści są niestety pesymistycznie nastawieni do prognoz na przyszłość. Jak podaje agencja Reutera, pomimo faktu, że zdaniem ekspertów ChRL robi wszystko co w jej mocy, to szczyt zachorowań dopiero przed nami. Zastosowane środki, w kontrze do koronawirusa wydają się wciąż zbyt małe i za późno stosowane.
Na chwilę obecną wirus dotarł już do ponad dwudziestu państw na świecie. Oprócz Chin kontynentalnych, przypadki śmiertelne – po jednej osobie – zanotowano w Hongkongu, Japonii, oraz na Filipinach.
Japonia to jedna z największych gospodarek świata, która zapewne mocno ucierpi na skutek odpływu inwestorów oraz turystów. Zdaniem ekspertów, na bieżącym kryzysie – głównie azjatyckim – najbardziej ekonomicznie zyskać mogą Stany Zjednoczone. Ze względu na geograficzną odległość, wielu może zechcieć inwestować właśnie w USA.
Media masowe wiele miejsca poświęcają statkowi wycieczkowemu, który w związku z odkryciem przypadków koronawirusa nie mógł wejść do jakiegokolwiek portu japońskiego. Ostatecznie Kambodża wydała zgodę, by niektórzy starsi wiekiem pasażerowie mogli zejść na ląd. Tylko na tym jednym statku potwierdzono 200 przypadków infekcji.
Źródło: Prezydent Filipin, Rodrigo Duterte, https://www.occrp.org /en/daily /5774-p hilippines- mayor-a ccused- f-drug- dealing- killed-in-jail, [dostęp dn. 12.02.2020]; Photo: Keith Bacongco, CC BY 2.0.
Jeszcze do niedawna uważano, że Filipiny to najważniejszy „pozanatowski” sojusznik Stanów Zjednoczonych. Bliskość do Japonii i Korei Południowej, ale także do Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej KRL-D (zwanej potocznie Koreą Północną) i Chińskiej Republiki Ludowej skutkowało tym, że z geopolitycznego punktu widzenia, Manila była kluczowym dla Waszyngtonu sojusznikiem na obszarze Dalekiego Wschodu. Wydaje się, że to ulega zmianie.
Jak podaje agencja Reutera, filipiński przywódca, Rodrigo Duterte zamierza zerwać obowiązujący od dwóch dekad sojusz militarny ze Stanami Zjednoczonymi. Tak zwany układ o siłach wizytujących VFA utrzymywał Filipiny w orbicie sojuszniczej z Waszyngtonem. Duterte chce znieść tenże dokument, co Amerykanie już nazywają ugodzeniem w ich interesy i ruchem „niefortunnym”.
O niefortunności decyzji Duterte mówił sam amerykański sekretarz obrony Mark Esper. Dodał, że jest to krok w złym kierunku w czasach, gdy społeczność międzynarodowa próbuje naciskać na Pekin, by ten przestrzegał „międzynarodowe zasady porządku”.
Rzecznik prezydenta Filipin, Salvador Panelo stwierdził, że ostatnio w kilku kluczowych kwestiach filipińskie i amerykańskie interesy nie tożsame. Tym samym, Manila podjęła decyzję o zerwanie umowy o rotacyjnej obecności wojsk amerykańskich, co z jednej strony ma spowodować zerwanie z kolonialną przeszłością, a z drugiej ma doprowadzić do większej niezależności polityki zagranicznej kreowanej przez Manilę. Dodał, że Duterte nie zamierza „ratować VFA, ani przyjmować zaproszenia do Waszyngtonu”. Umowa VFA ma ostatecznie przestać obowiązywać za 180 dni.
Zdaniem dziennikarzy z agencji Reutera, decyzja Duterte jest skutkiem kryzysu wizowego, którym filipińskie media ostatnio żyły. Były szef policji, który odpowiadał za krwawą wojnę z kartelami narkotykowymi, nie otrzymał wizy do Stanów Zjednoczonych. Miało to być iskrą zapalną, w ostatnio dusznej atmosferze bilateralnych relacjach.
Faktem jednak jest, że decyzja Duterte komplikuje sytuację Stanów Zjednoczonych w obszarze Azji, gdzie pozycja i ambicje komunistycznych Chin ciągle rosną. Dodaje się jednak, że dla samych Filipin ta decyzja też nie musi być dobra. Manila korzystała z wiedzy i technologii amerykańskiej, chociażby w takich obszarach jak zwalczanie ekstremizmu religijnego, czy radzenie sobie z klęskami żywiołowymi.
W oficjalnych komunikatach rządu filipińskiego możemy przeczytać, że Stany Zjednoczone już od dłuższego czasu wykorzystywały dwustronne umowy w celu prowadzenia takich nielegalnych działań jak szpiegostwo, czy relokowanie broni masowego rażenia. Zdaniem Duterte, mogło to skutkować tworzeniem z Filipin tarczy i narażaniem tego kraju na ewentualne ataki z zewnątrz.
Zwolennicy jednak umowy z Waszyngtonem, a w filipińskim parlamencie jest ich spora grupa, podkreślają, że Amerykanie dużo uczynili, by wzmocnić Filipiny, a Duterte nie mógł sam zerwać międzynarodowej umowy bez zgody władzy ustawodawczej.
Przeciwnicy jednak zaznaczają, że dotychczasowe porozumienia skutkowały uprzywilejowaniem pozycji USA, a agresywna polityka Chińskiej Republiki Ludowej na Morzu Południowochińskich (wg Manili to Morze Filipińskie) nie została w żaden sposób powstrzymana.
Źródło: Wojna w Mali – stan z 2015 r., https://www.polgeonow.com /2015/06/map- of- rebel- control-i n-mali- june- 2015.html, [dostęp dn. 11.02.2020]; Map by Evan Centanni, modified from this map by Orionist, Carport, and NordNordWest. License: CC BY-SA.
Jeszcze do niedawna było nie do pomyślenia, by rząd centralny w Mali nawet zastanawiał się nad negocjowaniem pokoju z fundamentalistycznymi powstańcami. Dziś jednak, prezydent tego kraju, Ibrahim Boubacar Keita potwierdził, że rozmowy są prowadzone.
Informacja ta została podana jednocześnie z inną. Poinformowano opinię publiczną, że wysłano żołnierzy do miasta Kidal, które było do tej pory symbolem tuareskiego separatyzmu i fundamentalistycznej rebelii. Wspomniane miasto symbolizowało fakt, że rząd centralny nie panuje nad północą kraju.
Prezydent Ibrahim Boubacar Keita informując o negocjacjach z powstańcami zauważył, że radykalnie wzrosła w ostatnim czasie liczba zgonów na obszarze Sahelu. Tym samym, należało się poważnie zastanowić nad pokojowymi sposobami rozwiązania konfliktu.
Sam konflikt malijski trwa od 2012 r. i pochłonął tysiące ofiar. Co więcej, malijski konflikt ogarnął środkową część kraju, a także sąsiednie Burkina Faso oraz Niger. Niestabilność w regionie skutkowała również wzrostem międzyetnicznych napięć. Z jednej strony, z Bamako walczyli Tuaregowie, z drugiej fundamentaliści islamscy.
Jeszcze do niedawna dialog z takimi powstańczymi liderami jak Amadou Koufa czy Iyad Ag Ghali, przez rząd centralny w Bamako nie był nawet brany pod uwagę. Jednak brak postępów w walce z ekstremistami i nacisk międzynarodowy skutkował zelżeniem pozycji w tej kwestii.
Keita w wywiadzie dodał, że osobiście wysłał byłego prezydenta Mali, Dioncoundę Traore w celu poszukania możliwości zbudowania dialogu z przeciwnikami. To on z najważniejszymi liderami powstania prowadził rozmowy, które dają nadzieję na porozumienie.
Niektóre grupy rebelianckie w 2015 r. podpisały porozumienie, którego warunki mogłyby zostać rozciągnięte na inne jednostki. Jednym z elementów jest włączenie paramilitarnych grup powstańczych w struktury armii centralnej.
Obecna wyprawa do Kidal jest wspólną armii wiernej rządowi centralnemu oraz powstańcom. Ma być też testem, na ile pomniejsze ugrupowania walczące z Bamako zechcą przystąpić do stołu rozmów.
Źródło: Omar al-Bashir – zdjęcie z 2009 r., https://pl.wikipedia.org/ wiki/Umar_ al-Baszir#/ media/ Plik: Omar_al- Bashir,_12th_ AU_Summit,_ 090202-N- 0506A-137.jpg, [dostęp dn. 11.02.2020]; domena publiczna.
Rada Przejściowa, która obecnie dzierży ster władzy w Sudanie podała, że wieloletni były przywódca tegoż państwa odpowie za zbrodnie wojenne. Podjęto decyzję, że Omar al-Bashir stanie przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym MTK.
Nie minął rok, odkąd Omar al-Bashir został usunięty z urzędu, a jego los będzie zależny od międzynarodowego organu sądowniczego, który zajmuje się m. in. przestępstwami mającymi znamiona zbrodni wojennych. Były prezydent ma zostać wkrótce przewieziony do Hagi. Tam stanie przed obliczem sędziów MTK.
Rzecznik cywilno-wojskowej Rady Przejściowej Sudanu poinformował, że już wkrótce Omar al-Bashir, który jest przetrzymywany w areszcie domowym, w związku z oskarżeniami korupcyjnymi, będzie miał „inne problemy do rozwiązania”.
Same oskarżenia padały jeszcze zanim Omar al-Bashir został obalony. Dotyczą one tak zbrodni wojennych, jak i zbrodni przeciwko ludzkości.
Akty oskarżenia przeciwko sudańskiemu przywódcy były podawane do publicznej wiadomości już od 2009 r., lecz nie było możliwości, by postawić prezydenta przed MTK. Pomimo nakazu aresztowania, zarówno Republika Południowej Afryki, jak i Jordania, do tego dokumentu się nie stosowały.
Zdaniem skarżących, zbrodnie dotyczą głównie konfliktu, który od 2003 r. trwał na obszarze regionu sudańskiego, o nazwie Darfur. Obecnie oskarżenia w zakresie ludobójstwa obejmują celowe zabijanie przedstawicieli takich wspólnot etnicznych jak Fur, Masalitów i Zaghawa oraz działania zmierzające do ich zniszczenia. Natomiast za zbrodnie przeciwko ludzkości uznano morderstwa, eksterminację, przymusowe wysiedlanie, gwałty, tortury i przestępstwa wojenne.
Źródło: Prezydent Tajwanu, Tsai Ing-wen, https://www.worldtribune.com/ taiwans-president- infuriates- china-time-to-a ccept-we- are-an- independent-c ountry-already/, [dostęp dn. 10.02.2020]; Creative Commons / CC-BY 2.0.
Siły powietrzne Republiki Chińskiej na Tajwanie zostały podniesione w stan gotowości. Był to efekt „okrążenia” wyspy przez samoloty odrzutowe komunistycznej Chińskiej Republiki Ludowej, znajdującej się na kontynencie.
Jak jest powszechnie wiadomo, Pekin odmawia Tajwanowi prawa do nazywania siebie niepodległym państwem. Traktuje wyspę jak własną, lecz zbuntowaną, wyspę. Tajwańskie ministerstwo obrony nazwało ten incydent „zagrożeniem dla pokoju i stabilności w regionie”.
Komunistyczne Chiny od 2016 r. regularnie „okrążają” Tajwan na znak swej siły w regionie. Wtedy też stanowisko prezydenta kraju objęła Pani Tsai Ing-wen. Jest ona znana z tego, że nie ulega presji i nie uznaje innej opcji, aniżeli pełna niepodległość i niezależność wyspy. W zeszłym miesiącu ponownie przekonała do siebie elektorat i została jeszcze raz głową państwa.
W oficjalnym oświadczeniu tajwańskiego ministerstwa obrony możemy się dowiedzieć, że chińskie myśliwce J-11 i bombowce H-6 wleciały do kanału Bashi na południu Tajwanu, a następnie przez Pacyfik, wróciły do baz, mijając cieśninę Miyako. W odpowiedzi użyto sił powietrznych służących do obrony. Tajwańczycy mają na wyposażeniu F-16.
W odpowiedzi na ostatnie wydarzenia, oświadczenie wydała Ludowa Armia Wyzwolenia Chińskiej Republiki Ludowej. Czytamy w nim, że siły powietrzne przeprowadziły „prawdziwy trening zorientowany na walkę”. Dodano, że Tajwan to niezbywalna część Chin, a armia ma prawo dokonać kontroli sytuacji, w celu zapewnienia terytorialnej integralności.
W tle tych wydarzeń była krytykowana przez Pekin wizyta wiceprezydenta-elekta Williama Lai w Waszyngtonie. Brał on udział w bardzo popularnym w USA: „National Prayer Breakfast”, gdzie przemawiał sam prezydent Stanów Zjednoczonych, Donald Trump.
Tajwan ma też za złe Chińskiej Republice Ludowej, że po wybuchu epidemii koronawirusa, ta uniemożliwia jej dostęp do pełnych informacji Światowej Organizacji Zdrowia WHO. Republika Chin nie jest członkiem WHO w związku z tym, że Pekin nie uznaje suwerenności wyspy. Stany Zjednoczone już zapowiedziały, że udostępnią dane i pozwolą Tajwanowi na wspólne prace nad koronawirusem, co spotkało się z ostrą reakcją Pekinu. Również eksperci WHO mają internetowo łączyć się z tajwańskimi ekspertami.
Niepokojące doniesienia dochodzą do nas z Kazachstanu. Według medialnych informacji rośnie liczba osób, która przekracza granicę z sąsiednim Kirgistanem. Jest to pokłosie niedawnych starć o podłożu etnicznym.
Do tragicznych zdarzeń miało dojść w obwodzie żambylskim, położonym na południu Kazachstanu, przy granicy z Kirgistanem. Potwierdzono śmierć 10 osób, a 39 musiało zostać hospitalizowanych.
Nie ma potwierdzonych informacji dotyczących tego, co spowodowało etniczną przemoc. Wiemy tylko, że Kazachowie mieli ścierać się z Dunganami, muzułmańską grupą etniczną chińskiego pochodzenia. Po tych zdarzeniach, wielu zaczęło podążać w kierunku granicy i szukać swoich krewnych w sąsiednim Kirgistanie. Co ważne, głównie do kraju sąsiedniego udają się kobiety, dzieci i osoby starsze.
Kazachskie władze podały, że na początku starć zaangażowana była niewielka grupa, która szybko rozrosła się do około 300 osób. Czynnikiem mobilizującym miały być media społecznościowe, które sprzyjały przekazywaniu informacji. Zdjęcia z miejsca zdarzenia pokazują spalone budynki i samochody.
Prezydent Kazachstanu, Kasym-Żomart Tokajew zapowiedział, że przemoc się skończyła, lecz samych obywateli to jednak nie przekonuje. W wiosce Masanchi, gdzie niepokojące wydarzenia się rozpoczęły, wciąż jest duża liczba przedstawicieli służb bezpieczeństwa. Władze potwierdziły, że doszło do incydentu, który został nagrany i przesłany do innych za pomocą mediów społecznościowych. To miał być element mobilizujący.
Pięciu funkcjonariuszy policji miało zostać rannych – aż trzech na skutek ran postrzałowych.
Jak podaje BBC, liderka Sinn Féin, Mary Lou McDonald już stwierdziła, że ostatnie wybory noszą znamiona „rewolucji przy urnach”. Liczenie głosów trwa, lecz żadna z trzech głównych formacji politycznych nie osiąga zdecydowanej przewagi.
Pierwsze wyniki, tak sondażowe, jak i cząstkowe z poszczególnych komisji wyborczych wskazują, że bardzo blisko siebie są trzy partie polityczne: Fine Gael, Sinn Féin oraz Fianna Fáil. Jednak największy wzrost w porównaniu z poprzednimi wyborami, jak i przedwyborczymi sondażami, liczy Sinn Féin.
Znaczny wzrost popularności Sinn Féin dało tejże formacji wiatr w żagle. Mary Lou McDonald pokusiła się wręcz o stwierdzenie, ze chciałaby samodzielnie utworzyć rząd. Przed wyborami zarówno Fine Gael z szefem Eoghanem Murphy’m, jak i Fianna Fáil pod kierunkiem Micheála Martina sugerowały, że nie przystąpią do koalicji z Sinn Féin.
Mary Lou McDonald już stwierdziła, że przez dekady ugruntowany system dwupartyjny przechodzi do historii. Fine Gael i Fianna Fáil mieli tak sfrustrować wyborców, że ci się od nich odwrócili. W 2016 r. Sinn Féin zdobyło 23 mandaty w parlamencie, teraz to może być nawet 36-40. Czyli podobnie, jak dwie pozostałe formacje będące w grze. Obecnie sondaże dają tym trzem partiom po równo, niewiele ponad 22% poparcia.
Najwyższy przywódca Islamskiej Republiki Iranu, Ajatollah Ali Khamenei zabrał ostatnio głos w kontekście narastającego napięcia w relacjach ze Stanami Zjednoczonymi. Jego zdaniem, Teheran powinien poczynić starania, by zwiększyć siłę militarną, w celu zapobieżenia wojny. Jego wypowiedzi słuchało wielu dowódców wojsk lotniczych. Jednocześnie Khamenei odrzucił nowy pakiet amerykańskich sankcji, nazywając je „aktem kryminalnym”.
Napięcie amerykańsko-irańskie jest tak duże, jak nigdy wcześniej. Pomimo, nalegań ze strony niektórych państw, by Iran nie zwiększał swego potencjału militarnego, zwłaszcza w kontekście istniejącego programu rakiet balistycznych, Iran raczej będzie dodatkowo łożył na zwiększenie swej potęgi militarnej.
Relacje na linii Teheran-Waszyngton uległy radykalnemu pogorszeniu w 2018 r., kiedy to amerykański przywódca, Donald Trump zerwał „porozumienie nuklearne” podpisane trzy lata wcześniej. W ramach wspomnianego porozumienia, Iran w zamian za rezygnację z marzeń o byciu potęgą nuklearną liczył na zniesienie uciążliwych sankcji. Teheran na to się zgodził, lecz zdaniem Donalda Trumpa koncepcja, w której wpierw znasza się sankcje, a później sprawdza, czy program nuklearny został zaniechany, było nie do przyjęcia.
To, co tak zdenerwowało Ajatollaha Ali Khamenei to kolejny pakiet amerykańskich sankcji, których celem jest powstrzymanie niemal całego irańskiego eksportu ropy naftowej. W konsekwencji Iran ma zostać zmuszony do podjęcia negocjacji. Khamenei zabronił swoim urzędnikom jakichkolwiek rozmów z amerykańską administracją chyba, że Waszyngton uszanuje porozumienie z 2015 r. Dodał, że Iran powinien znaleźć inny sposób na podniesienie swojej gospodarczej pozycji, a nie skupianie się tylko na eksporcie ropy naftowej.
Iran obchodzi 41. rocznicę rewolucji islamskiej. Na początku stycznia 2020 r. w ataku z użyciem bezzałogowych samolotów w Iraku zginął gen. Ghasem Solejmani, który był uważany za numer „2” w Iranie. Za atakiem stały Stany Zjednoczone. Konsekwencją był atak rakietowy Iranu na amerykańskie bazy w Iraku. Zdaniem Waszyngtonu nie było ofiar.
Minister spraw zagranicznych Nigerii, Geoffrey Onyeam poinformował, że jego kraj zamierza negocjować ze Stanami Zjednoczonymi wymogi bezpieczeństwa i transfer informacji w celu zniesienia zakazu podróżowania dla potencjalnych migrantów z Afryki.
Onyeam odbył ostatnio podróż do Waszyngtonu, gdzie spotkał się z Sekretarzem Stanu, Mikiem Pompeo. Zaznaczył, że Nigeria zaczyna rozmowy po tym, jak Stany Zjednoczone dołączyły tenże kraj, i pięć innych z kontynentu afrykańskiego, do listy rozszerzonej państw z zakazem wizowym.
Zaledwie pięć dni temu, amerykański przywódca Donald Trump obwieścił, że Erytrea, Kirgizja, Nigeria i Związek Mjanmy zostaną włączone do listy państw, którym zawieszone zostaną procedury wydawania wiz. W ten sposób ma być uniemożliwiane stałe przebywanie w Ameryce obywatelom tychże państw.
Jednocześnie zaznaczono, że tymczasowe wizy dla turystów, bądź studentów, będą wydawane na dotychczasowych warunkach. Jako powód tych ograniczeń podano fakt, że niektóre kraje nie spełniały wymogów bezpieczeństwa oraz wymiany informacji, co skutkowało taką decyzją.
Do członków Rady Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych rozesłano dziś krytyczny projekt rezolucji w sprawie planu pokojowego dla konfliktu izraelsko-palestyńskiego, autorstwa prezydenta Stanów Zjednoczonych, Donalda Trumpa.
Zgodnie z przesłanym szkicem, proponuje się, by społeczność międzynarodowa potępiła izraelski plan aneksji osiedli na Zachodnim Brzegu Jordanu, co jest pokłosiem samego planu.
Za projektem stoją takie państwa jak Tunezja i Indonezja, lecz należy spodziewać się weta ze strony Stanów Zjednoczonych. Jednakże, sam fakt, że społeczność międzynarodowa podejmie taką dyskusję spowoduje bez wątpienia krytyczne spojrzenie na Plan Pokojowy, pomimo jego hucznego ogłoszenia przez Biały Dom.
W najbliższych dniach zapewne będą trwały prace nad treścią rezolucji. Już zapowiedziano, że przed Radą Bezpieczeństwa ma przemawiać lider Autonomii Palestyńskiej, Mahmoud Abbas.
Zgodnie z zaproponowaną treścią rezolucji, podkreślono „bezprawność aneksji jakiejkolwiek części okupowanych terytoriów palestyńskich” oraz potępiono „ostatnie oświadczenia wzywające do takowych aneksji przez Izrael”.
To, co już przechodzi do historii jako „Plan Trumpa”, jest wynikiem trzyletnich starań starszego doradcy prezydenta USA, Jareda Kushnera, który próbował wynegocjować rozwiązanie konfliktu. Zdaniem jednak wielu komentatorów, plan pokojowy jest zbyt proizraelski. Zakłada on m. in., że istniejące już osiedla żydowskie na terenach okupowanych, zostałyby anektowane przez Izrael. Poza tym, przyszłe państwo palestyńskie musiałoby spełnić wiele trudnych warunków, by mogło zostać uznane. Za najtrudniejszy uznaje się akceptację stolicy państwa na wschód od Jerozolimy, a nie w samej Jerozolimie.
Niektórzy podkreślają, że ewentualne weto Stanów Zjednoczonych w Radzie Bezpieczeństwa, pozwoliłoby Palestyńczykom na przeniesienie głosowania nad rezolucją na forum Zgromadzenia Ogólnego, gdzie 193 członków wypowiedziałoby się na ten temat. Faktem jednak jest, że po raz pierwszy część państw arabskich namawia do zastanowienia się nad planem i przyjęcia go za punkt początkowy przyszłych negocjacji.
Źródło: Premier Etiopii, Abiy Ahmed Ali, http://www.diplomatmagazine.eu/ 2019/08/30/ ...- universal-public- domain- dedication/, [dostęp dn. 04.02.2020]; Picture by Aron Simeneh, Creative Commons CC0 1.0 Universal Public Domain Dedication.
Międzynarodowe organizacje chroniące prawa człowieka z pewnym niepokojem spoglądają na to, co dzieje się obecnie w Etiopii. W kontekście zbliżających się wyborów powszechnych, władze zaczęły dokonywać masowych aresztowań.
Zarówno Human Rights Watch HRW, jak i Amnesty International AI zauważają, że w regionie Oromia w miniony weekend aresztowano wiele osób.
Zdaniem tych organizacji jest to zjawisko bardzo niepokojące. Ma to być niebezpieczne w kontekście zbliżających się wyborów, jak i naruszeniem prawa do wolności wypowiedzi, czy prawa do zrzeszania się.
Według dostępnych informacji, nawet 75 członków Frontu Wyzwolenia Oromo miało zostać aresztowanych w miastach Finchawa oraz Shambu. Wśród zatrzymanych ma być znana lokalna działaczka, Chaltu Takele.
W konsekwencji aresztowań, w innym regionie: Amhara, dochodzi teraz do protestów.
Etiopia to państwo federalne, składają się z dziewięciu regionów administracyjnych. Od pewnego czasu narastają ruchy secesjonistyczne i odśrodkowe, z którymi próbuje sobie radzić premier kraju, Abiy Ahmed Ali.
Etiopski szef rządu został laureatem pokojowej Nagrody Nobla za wkład w proces pokojowy i pogodzenie z sąsiednią Erytreą. Rośnie jednak krytyka względem Abiy Ahmeda Ali za jego rzekome autorytarne zapędy.Jednak wybory zostały unieważnione. Miesiące społecznych niepokoi i demonstracje, które były krwawo stłumione, skutkowały tym, że cały świat przyglądał się wydarzeniom w afrykańskim państwie, o nazwie Malawi. Ostateczne zdanie należało do Sądu Konstytucyjnego.
Dnia 3 lutego 2020 r., Sąd Konstytucyjny unieważnił wyniki wyborów prezydenckich, które miały miejsce 21 maja 2019 r. Sędziowie powołali się na „powszechne, systematyczne i poważne” nieprawidłowości, które realnie wpłynęły na ostateczny wynik.
Zastrzeżenia do ogłoszonego wyniku wniosło dwóch kandydatów formacji opozycyjnych. Kwestionowali oni niewielkie procentowo zwycięstwo, które osiągnął urzędujący prezydent, Peter Mutharika. Ich zdaniem, nieprawidłowości mogły wpłynąć na to, jak 1,4 miliona osób zagłosowało, spośród 5,1 miliona oddanych głosów.
Sąd Konstytucyjny uznał, że Mutharika „nie został należycie wybrany”, a przez to za 150 dni obywatele ponownie udadzą się do lokali wyborczych, by jeszcze raz zagłosować na głowę państwa. Sam Mutharika i Komisja Wyborcza również zauważyli pewne nieprawidłowości, lecz ich zdaniem były one niewielkie i nie miały wpływu na ostateczny wynik.
Trzeba jednak zaznaczyć, że zgodnie z obowiązującym systemem politycznym, od wczorajszego wyroku Sądu Konstytucyjnego, można odwołać się do Sądu Najwyższego. Wczorajszy wyrok był śledzony przez wszystkich obywateli, a był odczytywany w języku angielskim oraz języku Chichewa.
Zarówno ekipa rządowa, jak i opozycja wzywają do zachowania spokoju. Niezależne organizacje dziennikarskie zastanawiały się, czy nie zaniechać emisji pokazującej ogłaszanie wyroku, lecz odeszli od tego pomysłu.
Źródło: Daniel Arap Moi – zdjęcie z 1979 r., https://commons.wikimedia. org/wiki/File: Daniel_arap_ Moi_1979.jpg, [dostęp dn. 04.02.2020]; This file is licensed under the Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Netherlands license.
W wieku 95 lat zmarł były prezydent Kenii, Daniel Arap Moi. Informację taką podała, we wczesnych godzinach porannych, głowa państwa kenijskiego, Uhuru Kenyatta.
Daniel Arap Moi to były nauczyciel, który rządził Kenią przez 24 lata. Jest uznany za najdłużej urzędującego prezydenta w historii tego afrykańskiego państwa. Od ponad miesiąca przebywał w szpitalu, gdzie walczono o jego życie.
Wielu zarzucało zmarłemu byłemu prezydentowi zapędy dyktatorskie. Znawcy dziejów Kenii zwracają jednak uwagę na fakt, że obywatele go kochali, przez co cieszył się dużą sympatią. Objął urząd w 1978 r., kiedy zmarł ówczesny prezydent i założyciel niepodległego bytu państwowego, Jomo Kenyatta.
W 1982 r. rząd kierowany przez Moi’a przeforsował poprawkę do ustawy zasadniczej, która tworzyła w kraju system jednopartyjny. W tym samym roku, opozycja z oficerami lotnictwa, zorganizowali nieudany zamach stanu, który kosztował życie, co najmniej 159 osób. Dużo później, Komisja Prawdy i Pojednania podkreślała, jak bardzo represyjnym państwem była Kenia za prezydentury Moi’a. Miało dochodzić do bezprawnych zatrzymań, torturowania, czy wręcz morderstw. Najsłynniejszym przykładem było zabójstwo szefa kenijskiej dyplomacji, Roberta Ouko. Zarówno parlament, jak i sędziowie, mieli wtedy ściśle współpracować. Inne problemy, z którymi Kenia się zmagała w tamtym okresie, to korupcja, nielegalna alokacja ziemi, czy scentralizowana gospodarka, z której profity czerpali nieliczni.
Demonstracje z 1991 r., kiedy to zginęło ponad 20 osób, oraz presja zewnętrzna skutkowały zmianą polityki i odejściem od modelu jednopartyjnego. Wielopartyjne wybory z 1992 r. i 1997 r. nacechowane były polityczną i etniczną przemocą, lecz znamionowały zmiany. Moi odszedł z urzędu w 2002 r., kiedy to gospodarka stała na dobrym poziomie w porównaniu z innymi państwami regionu, lecz przy ujemnym wzroście gospodarczym. Nowa konstytucja z 2010 r. zniosła ostatecznie prawnie zagwarantowany kult jednostki.
Do dziś jednak Daniel Arap Moi przez wielu obywateli jest kochany i dobrze wspominany. W wielu postach na jego cześć podkreśla się, ile stadionów za jego rządów wybudowano, lub ile piosenek na jego cześć skomponowano.
W dniu wczorajszym, w stolicy Angoli, Luandzie doszło do spotkania na szczycie. Spotkali się prezydent Ugandy Yoweri Museveni oraz jego rwandyjski odpowiednik, Paul Kagame. W spotkaniu brali udział również gospodarz, głowa angolańskiego państwa, João Lourenço, oraz przywódca Demokratycznej Republiki Konga, Félix Tshisekedi.
Spotkanie dotyczyło poprawy relacji ugandyjsko-rwandyjskich. Ostatnie napięcia między tymi państwami skutkowało zamknięciem granicy. Odbyty szczyt był drugim z kolei zorganizowanym przez João Lourenço, i czwartym w formule spotkanie 4 prezydentów.
Museveni i Kagame zgodzili się – jak brzmi oficjalny komunikat – „powstrzymać od wspierania, finansowania, szkolenia oraz infiltracji przez siły destabilizujące terytorium sąsiada”. Poza tym, mają zostać „podjęte kolejne kroki w kierunku pokoju, stabilności, dobrego sąsiedztwa i przywrócenia wzajemnego zaufania”.
Jednym z najważniejszych postanowień uznaje się wymianę więźniów / jeńców. Nie ma jednak w komunikacie, kiedy to nastąpi, na jakich warunkach i przy przyjęciu jakich kryteriów. Brakuje też informacji o ilości zwolnionych jeńców.
Kolejne spotkanie dwustronne ma się odbyć na terenie punktu kontroli granicznej obu zainteresowanych państw, w miejscowościach Katuna / Gatuna.
Museveni już na Twitterze zaanonsował, że Uganda w całości implementuje postanowienia ostatniego szczytu.
Napięta sytuacja w relacjach bilateralnych trwa od ponad roku. Rwanda oskarża Ugandę o wspieranie skrajnego ruchu opozycyjnego o nazwie Rwandyjski Kongres Narodowy RNC, grupujący różnych polityków na uchodźstwie. Na czele Kongresu stoi były szef sztabu generalnego, gen. Kayumba Nyamwasa.
Zdaniem Rwandy wielu jej obywateli miało być w Ugandzie bezprawnie zatrzymywani i torturowani. Natomiast Uganda oskarża Rwandę o ingerencję w jej sprawy wewnętrzne oraz infiltrację służb specjalnych, agenci wywiadowczych, etc.
Tureckie władze potwierdziły, że sześciu jej żołnierzy zginęło na skutek ostrzału przeprowadzonego przez siły wierne reżimowe w Damaszku. Kolejne 9 osób miało zostać rannych. Do zdarzenia miało dojść w syryjskiej prowincji Idlib, położonej na północnym-zachodzie kraju.
Turcja poinformowała również, że na skutek militarnego odwetu miało zginąć 35 syryjskich żołnierzy. Jednakże media z Syrii nie potwierdzają, by zanotowały jakiekolwiek straty.
Świat jednak z niepokojem spogląda na to, co generalnie dzieje się w prowincji Idlib. Kilkaset tysięcy osób uciekło z tego obszaru, na skutek toczących się tam działań wojennych. Niektórzy obawiają się, że sytuacja tak się skomplikuje, że wkrótce może dojść do otwarcia nowego frontu walk w syryjskiej wojnie domowej.
Z jednej strony, prowincja ta to ostatnia twierdza rebelii przeciwko reżimowi w Damaszku, zaś właśnie wojska rządu centralnego ją szturmują. W swoich działaniach mają wsparcie ze strony Federacji Rosyjskiej i jej sił. Z drugiej strony, rebeliantów wspiera Turcja, która niedaleko też ma swoje wojska i jest bardzo ważnym członkiem Paktu Północnoatlantyckiego NATO. Wielu uciekinierów udaje się właśnie w pobliże granicy tureckiej.
W 2017 r., w związku z toczącą się rebelią przeciwko prezydentowi Baszarowi al-Assadowi, Turcja i Rosja podpisały porozumienie o próbie deeskalacji konfliktu na obszarze prowincji Idlib. Jednakże warunki umowy były wielokrotnie naruszane.
Dziś rano prezydent Turcji, Recep Tayyip Erdogan oficjalnie poinformował, że w sumie 46 „syryjskich celów reżimowych” znalazło się na celowniku wojska. Około 30-35 celów miało zostać „zneutralizowanych”, co można rozumieć jako zabitych. Jednocześnie ostrzegł Rosję, by ta nie angażowała się w bilateralne relacje na linii Ankara-Damaszek. Moskwa nie powinna „stawać na drodze”, jak stwierdził przywódca. Tureckie wojska mają już znajdować się w prowincji Idlib, a zadaniem ich ma być zapobieganie jakimkolwiek starciom. W razie ataku, mają prawo odpowiednio zareagować.
Syryjska agencja informacyjna Sana poinformowała, że tureckie ataki nie przyniosły żadnych strat, a wojska reżimu mają kontynuować ofensywę w prowincji Idlib.
Organizacje chroniące prawa człowieka z niepokojem informują o rosnącej przemocy między rdzenną ludnością Nikaragui, a osadnikami. W jednym z ostatnich aktów zginąć miało sześć osób, a 10 zostało porwanych.
Policja nikaraguańska podała, że prowadzi dogłębne śledztwo w tej sprawie. Potwierdziła śmierć dwóch osób. Nie wiadomo dlaczego liczba ofiar śmiertelnych nie jest pewne.
Atak na przedstawicieli wspólnoty etnicznej Mayangna miał miejsce na terenie chronionego rezerwatu przyrody na północy kraju – Rezerwat Bosawás. Obszar ten już od dłuższego czasu jest elementem sporu między rdzennymi mieszkańcami, a osadnikami z południa kraju. Chodzi oczywiście o kwestię własności ziemi. Zdaniem liderów Mayangna, rząd centralny miał przymykać oko na zabijanie i wypierania ich z własnej ziemi. Oskarżenia mówiły wręcz o przyzwoleniu na „eksterminację’.
Rezerwat Bosawás to drugi co do wielkości las deszczowy, po Amazonce. Atak został przeprowadzony na wioskę położoną głęboko w rezerwacie. Zdaniem przedstawicieli Mayangna, za atakiem mieli stać osadnicy nie będący członkami tejże wspólnoty etnicznej. Pojawiają się w mediach określenia porównujące ostatni atak, do masakry.
Rezerwat to nie tylko ziemia, której głód odczuwają mieszkańcy Nikaragui, lecz także złoża surowców naturalnych, jak drewno, czy złoto. Mayangna liczą około 30 tysięcy osób i stanowią 0,5% populacji nikaraguańskiej.
Jak podaje BBC, przez ponad cztery miesiące stłoczono w stołecznym kościele ponad 500 uchodźców. Sytuacja stała się tak zła, że teraz każdy z nich marzy, by wyjechać do jakiegokolwiek innego kraju.
Do dramatycznych wydarzeń doszło w stolicy Republiki Południowej Afryki RPA, Kapsztadzie. Jak podają migranci, wskutek stłoczenia na małej powierzchni, tak wielu ludzi, nie da się wręcz oddychać gęstym powietrzem. Koce mają być rozrzucone po całej powierzchni, po to, by stworzyć warunki do leżenia. W tle natomiast słychać dziecięce głosy.
Ponad 500 osób umieszczono w budynku Kościoła Metodystycznego w Kapsztadzie. Wszyscy oczekiwali na rozpatrzenie ich wniosków o udzielenie azylu.
Już w październiku 2019 r., wielu z nich organizowało protesty przed gmachem Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw uchodźców UNHCR domagając się przesiedlenia do jakiegokolwiek innego państwa. Cała grupa nie ma jednej przynależności etnicznej, czy narodowej, i wywodzi się niemal z całego kontynentu afrykańskiego.
Wtedy tez doszło do sytuacji, która wstrząsnęła całym RPA. Policja dostała nakaz usunięcia protestujących. Użyto gazu łzawiącego, a wśród demonstrantów były matki z małymi dziećmi. UNHCR w oficjalnym oświadczeniu zaproponował dialog i podkreślił hojną politykę azylową Kapsztadu. Od tego czasu wszystkich umieszczono w budynku Metodystów.
Wielu z migrantów podkreśla, że oczywiście pozwolono im zostać w RPA, lecz sam status nie został uregulowany. Są osoby, które uciekły ze swego kraju 13 lat temu i dalej czekają na wynik ich wniosku o udzielenie azylu. Niektóre z kobiet, które miały status migranta, zostały zgwałcone, lecz nie mogą zgłosić przestępstwa przeciwko obywatelowi RPA, który chodzi nadal wolno, gdyż nie mają do tego prawa.
Od 2008 r. sytuacja w Republice Południowej Afryki się pogarsza. Obywatele coraz mniej chętnym wzrokiem spoglądają na migrantów, których z roku na rok jest coraz więcej. Poza tym, zdarzają się wybuchy ksenofobicznej przemocy, a nad tym rząd kontroli nie ma.
Ponadto nakładają się problemy wewnętrzne. Społeczne rozwarstwienie między biednymi, a bogatymi jest coraz większe – często jest to spuścizna epoki apartheidu. Migranci są niejako ofiarą tego wewnętrznego sporu. Oficjalnie prezydent Cyril Ramaphosa sprzeciwia się jakimkolwiek aktom przemocy wobec migrantom.
Prezydent Autonomii Palestyńskiej, Mahmoud Abbas dał jasno do zrozumienia, że nie akceptuje planu pokojowego zaproponowanego przez przywódcę Stanów Zjednoczonych, Donalda Trumpa. Tym samym, ani na krok nie zbliżyliśmy się do zakończenia najdłużej trwającego konfliktu na świecie od zakończenia drugiej wojny światowej.
Konflikt bliskowschodni toczy się już od kilku dekad i pochłonął tysiące ofiar. Wielu zastanawiało się, na ile propozycja amerykańskiego prezydenta może skutkować rozwiązaniem sporu palestyńsko-izraelskiego. Wydaje się, że sytuacja została wręcz zaogniona. Mahmoud Abbas wprost stwierdził, że nie zgadza się na postawione warunki. W swej deklaracji poszedł jednak dalej i oficjalnie zerwał wszelkie relacje, tak ze Stanami Zjednoczonymi, jak i państwem Izrael. Można się spodziewać teraz zaostrzenia bliskowschodniego konfliktu.
Mahmoud Abbas oficjalnie wypowiedział się podczas konferencji w Kairze, gdzie odbywał się szczyt Ligi Arabskiej. Sama Liga popiera decyzję Abbasa, o zerwaniu wszelkich relacji ze Stanami Zjednoczonymi. Plan Trumpa został w całości odrzucony.
Projekt planu pokojowego, którego autorstwo przypisuje się samemu Donaldowi Trumpowi, a który już został zatwierdzony przez premiera Izraela, Benjamina Netanjahu, jest przez arabski świat mocno krytykowany, ze względu na jego rzekomą jednostronność w chronieniu interesów tylko jednego ze skonfliktowanych stron.
Największe zastrzeżenia budzi projekt stworzenia zdemilitaryzowanego państwa palestyńskiego, na terenie którego nie byłoby żydowskich osiedli. W ten sposób, zdaniem krytyków, przyszłe państwo palestyńskie w sferze bezpieczeństwa w całości uzależnione będzie od Tel Awiwu.
Abbas, podczas jednodniowego szczytu państw arabskich w Kairze stwierdził, że omawiano właśnie plan Trumpa, czego skutkiem była informacja do Izraela i Stanów Zjednoczonych o zerwaniu relacji, na każdym szczeblu. Formalnie istniały poziomy współpracy między Palestyną i Izraelem w kwestii spraw policyjnych na Zachodnim Brzegu Jordanu, czy wywiadowcza współpraca z CIA. Obecnie ma to ulec zerwaniu.
Inną sporną kwestią planu Trumpa, to uznanie przez Stany Zjednoczone izraelskich osiedli na terenach okupowanych. Poza tym, określenie Jerozolimy jako niepodzielnej stolicy Izraela oburza cały arabski świat.
Przedstawiciele państw członkowskich Ligi Arabskiej w Kairze zapowiedzieli, że nie zamierzają współpracować z Waszyngtonem w celu implementowania zapisów planu Trumpa. Uznano, że Palestyna ma prawo istnieć jako niepodległe państwo, tak w obecnych granicach, jak i na ziemiach, które Izrael okupuje ich zdaniem, od czasu zakończenia wojny w 1967 r. Jako stolicę przyszłego państwa palestyńskiego bezsprzecznie uznano Wschodnią Jerozolimę.
Na spotkaniu udział wzięli ministrowie spraw zagranicznych Egiptu, Arabii Saudyjskiej, Jordanii, Iraku i Libanu, dla których nie może być rozwiązania konfliktu bliskowschodniego, bez stworzenia niepodległego państwa palestyńskiego.
Co ciekawe, tym razem świat arabski nie jest jednomyślny. Wydaje się, że niektóre państwa w kontekście rosnących wpływów Islamskiej Republiki Iranu mogą zrezygnować z tradycyjnego wsparcia dla Palestyńczyków.
Podczas oficjalnego ogłaszania planu pokojowego przez Donalda Trumpa, w Białym Domu byli przedstawiciele Omanu, Bahrajnu oraz Zjednoczonych Emiratów Arabskich. W tle tego wszystkiego jest decyzja Netanjahu o uznaniu izraelskich osad w dolinie Jordanu, co może skończyć się aneksją tego obszaru, który według międzynarodowego prawa stanowi obszar okupowany po wojnie z 1967 r.
Źródło: Prezydent Donald Trump i premie Benjamin Netanjahu podczas ogłaszaniu planu pokojowego dla Bliskiego Wschodu, https://en.wikipedia.org/wiki/Trump_peace_plan#/media/ File:President_ Trump_Unveils_a_Plan_for_ a_Comprehensive_Peace_Agreement_Between_ Israel_and_the_ Palestinians_(49456368773).jpg, [dostęp dn. 01.02.2020]; domena publiczna.
Źródło: Konceptualizacja Planu Pokojowego dla Bliskiego Wschodu autorstwa Prezydenta Stanów Zjednoczonych, Donalda Trumpa, https://upload.wikimedia.org/wikipedia/ commons/b/b0/ Trump_Peace_ Plan_%28 cropped% 29.jpg, [dostęp dn. 01.02.2020]; domena publiczna.