SIEĆ REGIONALNYCH OŚRODKÓW DEBATY MIĘDZYNARODOWEJ
Do spotkania na wysokim szczeblu doszło na Hawajach – jest to jeden ze stanów. Wydarzenie odbyło się w atmosferze narastającego napięcia w relacjach bilateralnych. Spotkali się amerykański Sekretarz Stanu, Mike Pompeo oraz najwyższy rangą dyplomata Chińskiej Republiki Ludowej ChRL, Yang Jiechi.
Lista punktów zapalnych w dwustronnych relacjach jest bardzo długa. Jedną z nich jest kryzys związany z pandemią koronawirusa. Chodzi nie tylko o kwestie zdrowotne, ale zwłaszcza gospodarcze. Dwie największe potęgi świata przeżywają obecnie zadyszkę. Nie wiedzą też jak zaradzić nadciągającym problemom.
Inny punkt sporny, który znacznie podniósł ostatnio temperaturę w relacjach, to kwestia Hongkongu. Amerykanie, jak również wielu mieszkańców tego autonomicznego miasta, negatywnie oceniają ostatnie przymiarki do zmiany obowiązującego prawa. Istnieje obawa, że w ten sposób Pekin chce zlikwidować demokrację i pewnego rodzaju wolność istniejącą w mieście, które było kiedyś pod zarządem Wielkiej Brytanii.
Yang Jiechi nie ukrywał, że dla Pekinu nie jest do przyjęcia, by USA mieszały się w sprawy Hongkongu, Tajwanu, czy sytuacji muzułmańskich Ujgurów w regionie autonomicznym Sinciang. Chiński dyplomata uznał, że Waszyngton powinien raczej skupić się na poprawie dwustronnych relacji.
W specjalnym oświadczeniu amerykańskiego departamentu stanu czytamy, że istnieje obecnie potrzeba poprawy stosunków między oboma narodami. W zakresie zagrożenia pandemicznego, koniecznością ma być przejrzystość i wymiana informacji o zagrożeniu.
Zdaniem agencji Reutera, spotkanie ma już widoczne skutki. Chiny miały podać, że dokonają przeglądu prawodawstwa w zakresie przepisów bezpieczeństwa odnoszących się do miasta Hongkong.
Wcześniej państwa G7 skrytykowały Pekin za próbę, ich zdaniem, ataku na wolność miasta. Natomiast prezydent USA, Donald Trup podpisał ustawę umożliwiającą nakładanie sankcji na osoby odpowiedzialne za represje na ujgurskich muzułmanach.
Obecnie ruch należy do strony chińskiej i nie wiadomo jak Pekin postąpi – ugnie się pod naciskami, czy też przystąpi do tak zwanej dyplomacji odwetowej.
Nie od dziś wiadomo, że nigeryjskie władze zmagają się z fundamentalizmem islamskim, którego symbolem jest terrorystyczna organizacja Boko Haram. Funkcjonuje niczym dobrze zorganizowana formacja mafijna. Nawet koronawirus nie powstrzymał członków ekstremistycznej organizacji i wciąż giną ludzie.
Jak podaje agencja Reutera, doszło w ostatnich godzinach do dwóch krwawych ataków. Bliźniacze akty terroru miały miejsce w Monguno i Nganzai, w północno-wschodniej Nigerii, w stanie Borno. Śmierć miało ponieść 20 żołnierzy oraz co najmniej 40 postronnych osób. Nie do końca znana jest liczba rannych, którzy musieli otrzymać pomoc medyczną. Mowa jest o kilkuset osobach.
Atak fundamentalistów islamskich miał miejsce zaledwie kilka dni po tym, jak w zmasowanym ataku na Gubio śmierć poniosło aż 69 osób. Wydarzenia te sugerują, że ekstremiści odbudowali swoje struktury, po latach walk z rządem centralnym, i są dalej zdolni do tego, by organizować krwawe ataki, z którymi armia sobie do końca nie radzi.
Lokalni mieszkańcy i przedstawicieli organizacji pozarządowych podawali, że w Monguno napastnicy byli uzbrojeni w ciężką broń i ręczne wyrzutnie rakiet. Ich celem były siedziby międzynarodowych organizacji humanitarnych. Nie udało się im jednak osiągnąć celu, gdyż zostali powstrzymani przez wojsko nigeryjskie – stąd duże straty wśród żołnierzy. Przez następne trzy godziny napastnicy krążyli po okolicy, atakując bezbronnych cywili. Najwięcej krwi polało się w miejscowym szpitalu, gdzie atakujący byli bardzo brutalni. Świadkowie podają, że chorzy uciekali z budynki i kładli się poza zasięgiem ekstremistów. Zaatakowano również miejscowy komisariat. Mieszkańcom miano rozdawać list w języku hausa, w którym wzywano do niewspółpracowania z zagranicznymi organizacjami, chrześcijanami, „białymi osobnikami” oraz niewierzącymi.
W tym samym czasie, napastnicy zaatakowali Nganzai, gdzie zabito około 40 cywili. Ekstremiści poruszali się na motocyklach oraz pick-upach.
Formalnie do obu ataków przyznała się Prowincja Afryki Zachodniej Państwa Islamskiego ISWAP, lecz wiadomo, że podlega Boko Haram. Uznała ona zwierzchnictwo niesławnego Państwa Islamskiego, czyli międzynarodowej organizacji islamskich terrorystów.
Coraz ostrzejsze okazują się obecne protesty w Libanie. Zdaniem specjalistów, ich nasilenie jest mocno skorelowane ze spadkiem kursu rodzimej waluty.
Co najmniej kilkaset osób wyszło na ulice libańskich miast. W ten sposób wykazują niezadowolenie, które jest skutkiem gospodarczego załamania.
Symbolem tego stał się kurs waluty. Wydaje się, że lada dzień dojdzie do ostrego załamania, po dniach spadków wartości. Walutą Republiki Libańskiej jest funt libański LBP.
Sytuacja wydaje się coraz bardziej trudna. Wartość funta libańskiego w stosunku do stanu z października 2019 r. spadła aż o 70%. To wywołało gniew społeczny. Obywatele oskarżają władze o spóźnione lub wręcz żadne działania ochronne.
Premier Libanu zwołał nadzwyczajne posiedzenie rządu. Celem ma być omówienie sytuacji oraz podjęcie decyzji, jakie dalsze działania podjąć, by nie dopuścić do pogłębienia kryzysu gospodarczego.
Już w październiku zeszłego roku obywatele zaczęli wychodzić na ulice. Kryzys gospodarczy mocno odbił się na portfelach zwykłych obywateli. Koszty życia okazały się niebywale duże.
W czasie pandemii koronawirusa i blokady państwa, społeczeństwo schroniło się w swoich domach i próbowało przetrwać trudny okres. Gdy sytuacja się polepszyła, i zniesiono obostrzenia w organizacji zgromadzeń chociażby, mieszkańcy wyszli na ulice i zaczęli wyrażać własne niezadowolenie.
Protesty odbyły się w stolicy, Bejrucie, i kilku innych miastach. Blokowano drogi, podpalano opony oraz dewastowano kosze na śmieci.
Dochodziło też do rzucania domowej roboty bomb wypełnionych paliwem.
Szczególnie oberwały budynki banków, w których gros mieszkańców utopiło własne oszczędności, popadając w ubóstwo.
Po miesiącach rosnącego napięcia na linii Turcja-Stany Zjednoczone, Ankara wyciąga rękę. Wielu obawiało się tego, jaka będzie przyszłość bilateralnych relacji zwłaszcza w kontekście takim, iż oba państwa stanowią najsilniejsze ogniwa w Pakcie Północnoatlantyckim NATO.
Minister spraw zagranicznych Turcji, Mevlut Cavusoglu w ostatnim wywiadzie stwierdził, że Ameryka winna odgrywać większą rolę w libijskim konflikcie. Wielu ma nadzieję, że ten przeciągający się konflikt wewnętrzny, który pociągnął już tyle ofiar, się w końcu skończy.
Ostatnio strony wojny domowej w Libii kolejny raz rozpoczęły negocjacje pokojowe pod auspicjami Organizacji Narodów Zjednoczonych ONZ. Zdaniem Mevluta Cavusoglu, w całym procesie pokojowym, oraz w trakcie rozmów nad zawieszeniem broni, olbrzymia rola powinna spocząć na Waszyngtonie.
Sytuacja w samej Libii jest trudna. Mamy formalnie dwa centra rządowe, które się nawzajem zwalczają. Z jednej strony jest Fajiz as-Sarradż, który stoi na czele Rady Prezydenckiej i porozumienia narodowego GNA. Ma on poparcie społeczności międzynarodowej, w tym Turcji.
Z drugiej strony jest gen. Chalifa Bilkasim Haftar, który stoi na czele Libijskiej Armii Narodowej LNA. Przez ostatnie 14 miesięcy siły wierne Haftarowi prowadziły zintensyfikowane działania, by przejąć kontrolę nad Trypolisem, gdzie urzęduje Fajiz as-Sarradż. To się nie udało, a strony konfliktu utknęły na swoich pozycjach.
LNA ma poparcie takich poważnych graczy jak Zjednoczone Emiraty Arabskie, Egipt oraz Federację Rosyjską. Co ważne, Stany Zjednoczone nigdy nie udzieliły żadnego wsparcia rządowi w Trypolisie pomimo, że Waszyngton krytykował ofensywę Haftara i udział Rosji w libijskim konflikcie wewnętrznym.
Cavusoglu stwierdził, że zaangażowanie USA byłoby kluczowe, mogłoby ostatecznie skłonić strony do uzgodnienia porozumienia, oraz zabezpieczyłoby interesy NATO. Szef tureckiej dyplomacji uszczknął rąbka tajemnicy i stwierdził, że oba kraje już uzgadniają możliwe kroki, co ma być pokłosiem rozmowy telefonicznej prezydentów Donalda Trumpa i Tayyipa Erdogana sprzed kilku dni. Cavusoglu wierzy, że większe zaangażowanie Ameryki może być kamieniem milowym i ostatecznym akordem wieloletniej wojny domowej.
Kilkaset osób wyszło na ulice libańskich miast, by zaprotestować przeciwko polityce rządu centralnego. Władze są chwalone za działania na rzecz wyjścia z kryzysu gospodarczego. Jednak dla obywateli to za mało. Doszło do starć z policją. Demonstranci rzucali kamieniami, zaś siły porządkowe użyły gazu łzawiącego i kul gumowych.
Wczorajsze protesty są pierwszymi po tym, jak rząd wycofał większość obostrzeń wynikających z pandemii koronawirusa/Covid-19. Co ważne, przed Bejrutem stoją teraz ważne zadania. Jest w przededniu trudnych negocjacji z Międzynarodowym Funduszem Walutowym. Jeśli wszystko się powiedzie, Liban otrzyma wiele miliardów dolarów amerykańskich, które mają wspomóc gospodarkę w kryzysie.
Jak podaje agencja Reutera, protestujący spalili kosze na śmieci oraz zdemolowali sklep meblowy. Mieli wyciągnąć kanapę, by nią zablokować ulicę. Policja zareagowała natychmiast wysyłając dodatkowe siły.
Wraz z protestami zaobserwowano wzrost napięcia między chrześcijanami, a szyitami. Władze obawiały się powtórki sytuacji z 1975 r., kiedy to na 15 lat kraj pogrążył się w religijnej wojnie domowej. W niektórych dzielnicach słychać było wystrzały, lecz nie ma informacji, czy z broni wystrzeliwującej kule gumowe, czy też ostrą amunicję.
Religijni liderzy wydali ostatnio ostrzeżenie. Obawiają się oni wybuchu przemocy na tle religijnym. Premier Hassan Diab na Twitterze napisał, by wszyscy wykazali się mądrością i świadomością sytuacji. Przestrzegł przed przemocą i wezwał do współpracy ze służbami bezpieczeństwa.
Wśród najpoważniejszych i najbardziej kontrowersyjnych żądań demonstrantów było rozbrojenie potężnej organizacji, jaką bez wątpienia jest Hezbollah. Jest to paramilitarna formacja szyicka.
Diab został premierem Libanu w styczniu 2020 r. Mogło się to stać na skutek protekcji właśnie Hezbollahu i walczącego o wpływy w świecie Islamu, Iranu. Poprzedni rząd został zmuszony do dymisji po serii protestów, które miały miejsce w październiku 2019 r. Kiedy sytuacja zaczęła ulegać poprawie, kraj znalazł się ogniu pandemii. Rodzima waluta straciła połowę swojej rynkowej wartości. Ceny znacznie wzrosły, a wiele firm jest w kryzysie. Obywatele ogarnia teraz rozgoryczenie.
Jak podaje BBC, Światowa Organizacja Zdrowia zmieniła niektóre wskazania w kwestii walki z pandemią koronawirusa/Covid-19. Głównie chodzi o kwestię noszenia maseczek na twarzy.
Zgodnie z ostatnimi wskazaniami, WHO zaleca noszenie maseczek wszędzie tam, gdzie dystans społeczny nie może być utrzymany. Według najnowszych badań, maseczki mogą stanowić ważną barierę dla „potencjalnie zakaźnych kropelek”, które są przez człowieka wydzielane.
Wiele państw już dużo wcześniej wprowadziło przepisy nakazujące noszenie maseczek w przestrzeni publicznej. WHO zaś, stała na stanowisku, że nie ma dość podstaw by twierdzić, iż zdrowi ludzie muszą takie środki ochrony stosować.
W dniu wczorajszym, dyrektor generalny WHO, dr Tedros Adhanom Ghebreyesus stwierdził, że w świetle ostatnich badań, państwa winny zachęcać do noszenia przez mieszkańców maseczek tam, gdzie dystans społeczny jest trudny do utrzymania. Chodzi o takie miejsca jak sklepy, czy transport publiczny. Wcześniej WHO była za tym, by maseczki nosili chorzy, oraz osoby nimi się opiekujący.
Według danych Uniwersytetu Johna Hopkinsa, na całym świecie na koronawirusa/Covid-19 zachorowało 6,7 miliona osób, z czego prawie 400 tysięcy niestety zmarło.
Jak podaje BBC, nowe wskazówki WHO są pokłosiem ostatnich badań. Zaleca się noszenie maski materiałowej, czyli niemedycznej. Zdaniem Organizacji, aby taka maseczka była skuteczna, musi składać się z trzech różnych warstw materiałów. Jedynie osoby powyżej 60. roku życia mają zalecone nosić maseczki medyczne wszędzie tam, gdzie istnieje zagrożenie transmisji koronawirusa.
Jednakże dr Tedros Adhanom Ghebreyesus dodał, że fałszywe poczucie bezpieczeństwa może zaistnieć, jeśli działania skupią się tylko na noszeniu maseczek. To tylko jeden z wielu niezbędnych środków.
Wcześniej WHO stało na stanowisku, że maseczki tylko zaciemniają obraz rzeczywistości, jednocześnie skutkując zmniejszeniem stosowania innych środków. Poza tym, masowe noszenie maseczek miało ten negatywny efekt, że zaczynało ich brakować na rynku – nie było ich dość dla personelu medycznego. Stąd WHO nie popierało masowego ubierania maseczek. Dopiero ostatnie badania zmieniły pogląd WHO. Maseczki realnie wpływały na ograniczenie liczby nowych chorych, według najnowszych badań.
Nie należy zapominać, że na WHO popłynęła niedawno fala krytyki. Brazylijski przywódca, Jair Bolsonaro zagroził, że jego kraj wystąpi z Organizacji, którą nazwał „partyzancką organizacją polityczną”. Sam Bolsonaro koronawirus nazwał „małą grypą” i skrytykował rady odnoszące się do masowej kwarantanny, która coraz mocniej uderza w światową gospodarkę.
Prezydent Stanów Zjednoczonych, Donald Trump również nie szczędził słów krytyki. Jego zdaniem, WHO za bardzo chroniła Chińską Republikę Ludową ChRL, co skutkowało tym, że wciąż nie dało się pociągnąć do odpowiedzialności Pekinu, za obecną sytuację kryzysową.
Obecnie powyżej 40 tysięcy przypadków śmiertelnych zanotowaliśmy w USA i Wielkiej Brytanii. Londyn podjął decyzję o powolnym odmrażaniu kraju. Wprowadzono obostrzenia dodatkowe, wśród których jest obowiązek noszenia maseczek.
W wielu krajach europejskich powoli otwiera się miejsca publiczne, choć pozostawiono w mocy przepisy mówiące o dystansie i obostrzeniach typu maseczki, czy rękawiczki.
O Szwecji, w kontekście pandemii koronawirusa/Covid-19, zrobiło się głośno, gdy rząd podjął decyzję o niewdrażaniu ostrych obostrzeń. Skutkiem tego była jednak znaczna zwyżka liczby zachorowań, a co za tym idzie przypadków śmiertelnych. Zdaniem BBC, Szwedzi mają żałować teraz takiego podejścia do zagrożenia.
Za politykę Szwecji w kontekście walki z koronawirusem odpowiada Anders Tegnell. Ostatnio on sam przyznał w wywiadzie radiowym, że liczba zgonów przewyższyła jego przewidywania.
Biorąc pod uwagą inne państwa skandynawskie, sytuacja w Szwecji jest najgorsza. Obecnie Szwedzi nie mogą przekraczać granic. Tegnell w wywiadzie radiowym stwierdził, że należało więcej zrobić, gdy sytuacja była jeszcze w początkowym stadium. Dodał jednak, że wciąż istnieje możliwość opanowania trudnej sytuacji.
Od początku pandemii Dania, Norwegia i Finlandia, wzorem Polski, wprowadziły znaczne obostrzenia. Skutek tego jest taki, że statystyki w tych państwach są znacznie lepsze, niż w przypadku analizowanej właśnie Szwecji.
W samej Szwecji zachorowało na Covid-19 aż 38 589 osób, z których zmarło 4 468 chorych. Porównując: w Danii zmarło 580 chorych, w Norwegii 237, a w Finlandii 320.
BBC podaje, że poglądy Andersa Tegnella w ostatnim czasie zmieniły się diametralnie. Pełni on obowiązki krajowego epidemiologia, odpowiedzialnego za walkę z koronawirusem. Kiedy w kwietniu 2020 r., wielu z obawami spoglądało na szwedzkie statystyki, Tegnell w wywiadzie dla BBC mówił, że to głównie skutek niemożności powstrzymania epidemii w domach opieki nad osobami starszymi, co nie dyskwalifikuje rządowej odpowiedzi na Covid-19.
Ostatnio nie skrytykował w całości szwedzkiego modelu walki z koronawirusem, lecz stwierdził, że wiedząc to, co wie teraz, byłby skłonny do wypracowania nowej strategii: coś pomiędzy szwedzką polityką, a reakcją reszty świata (z obostrzeniami jako głównym narzędziem). Dodał, że ostatnio za wcześnie zmarło zbyt wiele osób.
Szwecja nie wprowadziła takich obostrzeń jak Polska. Wprowadziła jedynie ograniczenia w podróżowaniu i zakaz zgromadzeń powyżej 50 osób. Dystans społeczny był dobrowolny. Obecnie kraj ten jest krytykowany tak przez obywateli, jak i przez społeczność międzynarodową.
W wielu miastach w Stanach Zjednoczonych, już od kilku dni trwają masowe protesty. Władze mają duże teraz problemy, by zapanować nad sytuacją. Prezydent Donald Trump zagroził, że wyślę wojsko, by stłumić zamieszki. Wszystko jest pokłosiem społecznego wzburzenia, które wybuchło po tym, jak w policyjnym areszcie zmarł Afroamerykanin.
Amerykański przywódca nie krył zdenerwowania w kontekście nieudolności – jego zdaniem – poczynań włodarzy niektórych miast. Dodał, że jeśli miasta i stany nie są zdolne do kontrolowania protestów i „bronienia zwykłych mieszkańców”, to on rozlokuje armię i „szybko rozwiąże za nich problem”.
Już od tygodnia Ameryka zmaga się z protestami, które wybuchły po śmierci George’a Floyda. Nie są to jedyne przypadki śmiertelne ostatnich wydarzeń. Czterech policjantów w Missouri oraz dwie osoby w Chicago zginęło – niektórzy zostali zastrzeleni. Okoliczności nie są jasne, lecz wydaje się, że sytuacja wymyka spod jakiejkolwiek kontroli.
Kilkadziesiąt dużych miast już wprowadziło godziny policyjne, by zapanować nad tłumami. Podobne obostrzenia wprowadzono w Nowym Jorku i Waszyngtonie. W wielu miejscach atakuje się dzielnice handlowe i plądruje, co droższe sklepy i galerie handlowe.
To, co spowodowało największe wzburzenie, to nagranie z aresztowania George’a Floyda. Wydarzenie miało miejsce 25 maja 2020 r. w Minneapolis. Policjanci mieli skuć podejrzanego i kolanem przyciskać go do podłoża. Ucisk nie zelżał nawet, gdy Floyd krzyczał, że nie może oddychać.
Gniew społeczny jest spotęgowany faktem, że aresztowanym był Afroamerykanin, zaś policjanci byli przedstawicielami rasy białej. Jeden z policjantów ma usłyszeć zarzuty morderstwa III stopnia, zaś trzej inni pożegnali się już ze służbą.
Uderza oczywiście rasowe podłoże protestów. To nie pierwszy przypadek, gdy policjanci wykazywali się brutalnością, która skutkowała śmiercią podejrzanego Afroamerykanina. Inną kwestią są też istniejące nierówności społeczne i ekonomiczne, które nadal w Ameryce można zaobserwować. Zwłaszcza w Minneapolis ma to być szczególnie widoczne.